Kielce v.0.8

Muzyka
Co tydzień gramy premierę

 drukuj stron�
Muzyka Rozmowy Kultura Muzyka Świętokrzyskie
Wys�ano dnia 26-12-2007 o godz. 00:01:13 przez rafa 5839

Z dyrektorem Filharmonii Świętokrzyskiej, Jackiem Rogalą rozmawiała Justyna Giemza.

Kto przychodzi na koncerty do Filharmonii?
- Najczęściej melomani. Ponieważ jesteśmy jedyną taką muzyczną instytucją w regionie, staramy się tak układać program, żeby zaspakajać różne gusta muzyczne i potrzeby odbiorców. To znaczy, że gramy nie tylko klasyczny, „konserwatywny” repertuar filharmoniczny, ale pojawia się również odrobina jazzu, akcenty operowe, operetkowe, czasem muzyka rozrywkowa. W ślad za tym przychodzą różni odbiorcy. Jest jednak stała liczba melomanów, którzy bez względu na rodzaj propozycji, są obecni na wszystkich naszych koncertach: symfonicznych, kameralnych, edukacyjnych. Mamy zatem grupę miłośników muzyki, przyjaciół filharmonii, a oprócz tego gościmy osoby, które interesuje tylko dany styl czy rodzaj muzyki, albo wykonawca – solista czy dyrygent.

Znam wiele osób, szczególnie młodych, które chciałyby pójść do filharmonii, ale trochę się boją – nie wiedzą jak się ubrać, jak zachować…
- Niepotrzebnie się boją. Prowadzimy akcję edukacyjną, którą nazywamy Akademią Melomana i od kilku już lat, co półtora miesiąca organizujemy koncerty z tego cyklu, adresowane przede wszystkim – choć nie tylko – do ludzi młodych. Oprócz tego, prezydent Kielc funduje szkołom pulę biletów na każdy koncert abonamentowy. I ta młodzież odwiedza nas co piątek. Oni na początku też zapewne nie wiedzieli jak się zachować, ale teraz są wytrawnymi melomanami, którzy czują się tu swobodnie.
Wiem, że jest wiele osób, które filharmonię czy teatr traktują jako świątynię wysokiej sztuki – i słusznie, do której trzeba podchodzić na kolanach – a to już niesłusznie. Ludzie powinni czuć się w Filharmonii swobodnie. Fakt, że naszych artystycznych produkcji słucha się w ciszy, to zupełnie inna kwestia, ale to nie powód, by czuć się nieswojo. Publiczność może przecież po wysłuchaniu utworu reagować spontanicznie: oklaskami, gwizdami, tupaniem, uśmiechem, okrzykami, jak chce! Dla niektórych pozorną przeszkodą może być – słyszę to czasem – niezrozumienie muzyki. Ale wiem, że ludzie, którzy próbują zgłębić tajniki tej sztuki, kiedy zaczynają regularnie do nas przychodzić, szybko dają się jej aurze porwać i nie mogą już bez tego żyć. I to jest najważniejsze.

Podobno największą hańbą dla muzyka jest, kiedy publiczność zupełnie nie reaguje na koncert. Czy to prawda?
- Hm…, brak reakcji może być sygnałem dla artystów, że coś jest nie tak. Bo jakaś reakcja powinna nastąpić – na tak lub na nie. Obojętność wobec sztuki rzeczywiście jest więc chyba najgorszym zjawiskiem. Czasem czuje się, że na początku koncertu publiczność jest chłodna, jakby spięta, oszczędna w reakcjach. Ale bywa i tak, że przekaz ze sceny, czy estrady sprawia, że ludzie nieomal przestają oddychać, że „słychać ciszę”, i to wcale nie świadczy o obojętności, tylko o niesamowitym wrażeniu, wielkim skupieniu, jakby coś zawisło w powietrzu. Gdy tak się zdarza, to wiemy, że ta głęboka cisza, ogromne skupienie jest wyrazem nastroju, jaki udało nam się stworzyć – że udało się zaczarować publiczność, przenieść ją w inną przestrzeń czy rzeczywistość.

Kiedy Pan dyryguje i skupia się na orkiestrze, jest Pan w stanie usłyszeć reakcje publiczności?
- Oczywiście, i ja i muzycy słyszymy wszystko. Publiczność również jest współtwórcą atmosfery na koncercie. Niedawno graliśmy koncert w Warszawie, gdzie publiczność usytuowana jest o wiele bliżej wykonawców. Graliśmy specyficzny repertuarowo, długi koncert – trwał ponad 3 godziny, który tak był zaplanowany, że różnie rozkładały napięcia. Słyszeliśmy więc, kiedy publiczność zamierała, ale też kiedy zaczynała się niecierpliwić. To są istotne sygnały, które oddziałują i na nas.

Ostatnio coraz częściej można zobaczyć i usłyszeć orkiestrę filharmonii, która „wychodzi” do ludzi, np. przy okazji Off Fashion, Gali Siatkówki. To forma zachęcenia i oswojenia ludzi z muzyką klasyczną?
- Od kilkunastu lat obserwujemy coś w rodzaju kryzysu odbioru wysokiej sztuki. To jest problem szeroko pojętej edukacji, braku pieniędzy, braku takich propozycji w mediach, które zachęcałyby ludzi do uczestnictwa w kulturze, m.in. do słuchania muzyki klasycznej. W moim myśleniu, jako szefa instytucji, oprócz ambicji artystycznych, zapraszania wybitnych solistów czy dyrygentów, rozwijania możliwości orkiestry, cały czas pojawia się potrzeba poszukiwania i pozyskiwania nowych słuchaczy. Metody mogą być różne. Ja się nie boję występować w kościele, w parku czy w hali fabrycznej. Oczywiście nie są to koncerty odbywające się codziennie – to raczej incydenty, ale mają za zadanie dotarcie do tych, którzy z jakichś powodów nie wybrali się do nas do sali koncertowej. I nawet jeśli po koncercie zagranym np. w parku tylko jedna z tych osób ulegnie urokowi i zechce przyjść do filharmonii na cotygodniowy piątkowy koncert, to uważam, że warto było to zrobić. A jeśli ten człowiek będzie chciał później przychodzić tu regularnie, to mielibyśmy pełen sukces. Mam poczucie, że w ciągu kilku lat mojej pracy, ilość słuchaczy nam wzrosła. To oznacza, że tego typu przedsięwzięcia mają sens i spełniają swoje zadanie.

Jak Pan ocenia sześć lat swojej pracy na stanowisku dyrektora Filharmonii Świętokrzyskiej?
- Czuję, że to nie jest pytanie do mnie! Od tego, żeby dokonywać takich ocen, są melomani, są Ci, którzy mnie zatrudniają, dziennikarze, krytycy, współpracownicy…

Zatem zapytam inaczej. Czy dobrze się Pan czuje w Kielcach, piastując to stanowisko?
- Gdybym czuł się źle, to już by mnie tu nie było. Wierzę, że dostrzegalne są postępy w rozwoju orkiestry, jest perspektywa budowy własnej siedziby filharmonii i są konkretne, codzienne wyzwania, które – mam nadzieję – z powodzeniem realizujemy: nagrania płytowe, zamówienia kompozytorskie, festiwale, akcje edukacyjne i bieżąca działalność koncertowa. Często ludziom tłumaczę, porównując filharmonię np. do teatru operowego czy dramatycznego, że my co tydzień gramy premierę. Zatem dla nas w każdym tygodniu wydarza się coś istotnego, niepowtarzalnego, każdy tydzień jest nowym wyzwaniem. Jednocześnie myśli się, planuje na rok, dwa lata do przodu, a efekty tych wszystkich działań przychodzą jeszcze później. Trzeba więc być ciągle twórczym, odważnym, kreatywnym. I równocześnie zadawać sobie pytania: czy swoimi pomysłami trafiam, czy ludziom to odpowiada? A jeśli udaje nam się „uchować” stałą grupę słuchaczy, jeśli ta liczba rośnie, jeśli są takie przedsięwzięcia, które po brzegi wypełniają salę, jeśli dobrze recenzowane są nasze płyty, to oznacza że ten kierunek chyba nie jest zły. Poza tym to taka praca, w której zawsze można jeszcze lepiej, jeszcze piękniej. To ciągły pęd, nieustanny rozwój. To fascynujące.

Co powinien zrobić młody, czy trochę starszy muzyk, który chce się dostać do filharmonii?
- Odpowiem anegdotą: idzie sobie człowiek przez centrum Warszawy i pyta drugiego: „Jak trafić do filharmonii?”, ten drugi odpowiada: „Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć!”. Mówiąc poważnie – artystę muzyka przygotowuje się u nas do wykonywania zawodu przez co najmniej 17 lat: od pierwszej klasy podstawówki do chwili, gdy dostaje tytuł magistra sztuki mija 17 lat ciężkiej pracy i wyrzeczeń. A i potem trzeba codziennie ćwiczyć, bo każda przerwa powoduje natychmiastowe obniżenie poziomu gry. Poza tym jest to zawód konkursowy, więc gdy ktoś kończy studia, nie może przyjść do dyrektora filharmonii i powiedzieć: „od jutra będę tu grać”. Do orkiestry trzeba zdać egzamin, a często jest tak, że na jedno miejsce jest kilku chętnych. Do największych orkiestr świata o jedno miejsce stara się nawet kilkuset muzyków. Jest to jednocześnie praca fizyczna i umysłowa, trzeba być „wrażliwcem”, w dobrej dyspozycji zdrowotnej. Ile razy zdarza się, że ktoś zaniemaga pod koniec tygodnia, ale gra koncert, gdyż wie, że po serii prób nikt go „w biegu” zastąpić nie może. Trzeba też być odpornym na stresy, bo muzyk nieustannie poddawany jest ocenie – nie tylko podczas koncertu, ale także na każdej próbie, przez kolegów, dyrygenta.

Co jest największą bolączką muzyka?
- Zbyt małe zarobki. W skali kraju muzyków jest niewielu, bo to zawód, który – jak już powiedzieliśmy – wymaga szczególnych predyspozycji. Najczęściej wymaga też zainwestowania w instrument dużej wartości. Nam udało się kupić dla muzyków część niezbędnych instrumentów, ale wielu gra na własnych. Do tej pory co jakiś czas powraca pytanie, dlaczego artyści mają większe koszty uzyskania przychodu – otóż m.in. właśnie dlatego, że sami inwestują w swoje stanowisko pracy – wnoszą ze sobą swoje prywatne instrumenty, których zakupu, z powodu niskich zarobków nie uda im się zrefundować przez dziesięciolecia. Jeśli zatem wziąć pod uwagę stresogenność tej pracy, jej wyjątkowość, predyspozycje artysty, fakt że przygotowuje się do zawodu od najmłodszych lat i nie może, jak w wielu innych wypadkach, po pracy zapomnieć o niej, bo musi ćwiczyć i grać w „świątki-piątki i niedziele”, to problem niedoszacowania zarobków, a co za tym idzie – pozycji społecznej, jest poważny.

Brzmi smutno, a przecież mówimy o pracy w kulturze, wydawałoby się, że tak hołubionej…
- Hołubionej, ale nie w tym wymiarze. Jest doceniana przez odbiorców, obserwujemy wzrost szacunku do artystów. Jednak wciąż nie odczuwają oni odpowiedniego docenienia w sferze finansowej. Są oczywiście także inne bolączki, np. warunki, w jakich się pracuje. Nie bez powodu staramy się o nową siedzibę filharmonii. Za granicą niemal każde pięćdziesięciotysięczne miasto ma swoją salę koncertową. W Kielcach takiej nie ma. Dobra sala, z dobrą akustyką przysparza o wiele więcej radości słuchaczom, ale też i muzykom. Niedawno graliśmy w radiowym Studio Koncertowym imienia Lutosławskiego w Warszawie i to była sama przyjemność pracy i zdziwienie, jak wszystko brzmi. Przy dobrej akustyce i oświetleniu, które nie warczy, gdy na próbę nie trzeba zakładać płaszczyków, bo jest dobra klimatyzacja i odpowiednia temperatura. To wszystko ma znaczenie także dlatego, że instrumenty muzyczne różnie się zachowują w nieodpowiedniej temperaturze. Mogą ulec uszkodzeniu, co jest tragedią dla muzyka. Ważne są także garderoby i to, ilu muzyków z nich korzysta, bo przecież każdy musi się przebrać, rozpakować instrument, poćwiczyć, odpocząć. Te rzeczy też grają istotną rolę.

A polska muzyka klasyczna na świecie? Podobno w Japonii bardzo lubią polską muzykę, a także brzmienie polskiego języka!
- Japończycy uwielbiają przede wszystkim Chopina, zbudowali nawet kopię jego pomnika z warszawskich Łazienek. Kształcą setki tysięcy pianistów i starają się, by nie tylko technicznie zagrać nuty napisane przez Chopina, ale też wydobyć z nich oczywisty dla nas przekaz duchowy. Kochają polską muzykę w sposób nieprawdopodobny. Z drugiej strony, nasi muzycy są świetnie przygotowani do pracy, nie ma chyba na świecie orkiestry, w której nie grałby jakiś Polak, a nawet kilku. Nieco trudniej idzie nam z promocją polskiej twórczości. Dziwne jest to, że dopiero 70 lat po śmierci Karola Szymanowskiego, świat odkrywa, że to świetny kompozytor. Ale jeszcze dziwniejsze, że dopiero teraz odkrywamy to my – Polacy! Garstka muzykologów wiedziała o tym od dawna, ale to Brytyjczycy musieli zrobić parę nagrań, żeby odkryć, że jest to coś wspaniałego, co powinno znajdować się w światowym kanonie repertuarowym. Nie mamy się czego wstydzić, gdy mówimy np. o Moniuszce, Wieniawskim, Lutosławskim, Pendereckim, Panufniku, Kilarze, Góreckim, Bacewicz i wielu innych. XX wiek to była eksplozja polskich talentów kompozytorskich, bogactwo i walor, którym możemy podbijać świat. Powinniśmy hołubić naszą muzykę w kraju, budować filharmonie i cenić artystów, bo to świadczy o tym, na jakim poziomie jest elita intelektualna, świadomość społeczna, sztuka. Filharmonia Świętokrzyska, gdy już „zamieszka” w nowym budynku, będzie wizytówką, dumą miasta i regionu.

Kiedy zostanie wybudowana nowa siedziba filharmonii?
- Mamy nadzieję, że najpóźniej w 2011 będziemy grać tam koncerty. Oczywiście cały czas coś się dzieje w związku z tym projektem. Mamy już trzecią część potrzebnej dokumentacji, cały czas staramy się pozyskać więcej środków, bo tych jak zawsze jest za mało. Trwają też prace nad akustyką sali. Jeszcze wiele przed nami, ale już od 5 lat intensywnie działamy, aby budynek filharmonii powstał i spełnił nasze oczekiwania.

Jest Pan prezesem Polskiego Towarzystwa Muzyki Współczesnej, i na tym stanowisku następcą wielkich kompozytorów, m.in. Karola Szymanowskiego, Witolda Lutosławskiego, Zygmunta Krauzego. Czuje Pan z tego powodu ciężar odpowiedzialności?
- Jeśli się czegoś podejmuję, staram się to robić na 100 procent. Jeśli więc chciałbym podchodzić do tej funkcji na zasadzie: „O Boże, wcześniej prezesem był Szymanowski...”, paraliżowałoby mnie to i nie byłbym w stanie zrobić nic. Nie skupiam się na tym, staram się zaproponować coś od siebie. Poza tym takie porównania nie mają sensu, bo tamci wielcy żyli w innym okresie. Szymanowski zakładał to Stowarzyszenie w latach 20. ubiegłego wieku. Lutosławski był prezesem w okresie, kiedy Towarzystwo działało w ukryciu, w strukturach Związku Kompozytorów Polskich, gdyż odmawiano mu zgody na sądową rejestrację. Dziś działamy przy otwartej przyłbicy, ale kłopotem jest brak środków. Ta dziedzina kultury stanowi taką niszę, że bardzo trudno jest pozyskać pieniądze od sponsorów. PTMW od lat organizuje na przykład konkurs młodych wykonawców. Okazuje się, że wielu laureatów robi potem dużą karierę, czyli jest to dla nich trampolina i warto fundować im stypendia, które są nagrodą. Ten konkurs kończy się koncertem nagrywanym przez Polskie Radio, który oferowany jest potem kilkudziesięciu europejskim rozgłośniom. To przykład świetnej promocji naszej kultury. A dla mnie walorem dodatkowym jest to, że poznaję przy okazji znakomitych wykonawców, których później zapraszam do Kielc. Bardzo jest mi miło, kiedy po koncercie słyszę, że „to była dobra flecistka”, a ja ją dostrzegłem jeszcze jako studentkę i wiedziałem, że kiedyś będę chciał ją tutaj zaprosić. To ważne powiązania i zjawiska pomagające w budowaniu kultury – kultury narodowej, czego nie boję się powiedzieć.

A jak Pan postrzega Kielce?
- Jestem tu siódmy rok i, choć dom i rodzinę mam w Warszawie, czuję się w pewnym stopniu kielczaninem. Widzę, że dużo się zmienia, miasto się rozwija, pięknieje. Wszystko to dzieje się dość szybko, czego być może nie zauważają ludzie mieszkający tutaj. Zawsze uważałem, że to bardzo interesujący region ze względu na atrakcje turystyczne i przyrodnicze. Wystarczy kwadrans jazdy samochodem, żeby na nie się natknąć. To niesamowite walory, a jeśli uda się połączyć je z dobrą kulturą, dobrą edukacją i dobrym skomunikowaniem z innymi miastami, będzie super.

Co się Panu najbardziej w Kielcach podoba?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Może to, że żyje się tu trochę spokojniej niż w Warszawie? Że ludzie się do siebie uśmiechają, że nie trzeba tyle stać w korkach. Mimo wszechobecnego narzekania, że to prowincja, udaje się tu zrobić niesamowite rzeczy. Rzuca się pomysł i okazuje się on możliwy do zrealizowania. Na przykład czymś wyjątkowym jest bliska współpraca Filharmonii z Kieleckim Teatrem Tańca. W Polsce są tylko trzy takie zespoły, nam udało się zrobić już wspólnie dwie premiery, planujemy dwie następne. Inne filharmonie nie mają takiej możliwości. W Kielcach dużo przedsięwzięć realizuje się zapałem ludzi, tym, że chcą. Świetnie oceniam swoich współpracowników – zebrała się grupa ludzi, którym właśnie się chce, którzy nie są zblazowani. To też dotyczy instytucji, z którymi współpracujemy. Dla przykładu: gdy dwa lata temu robiliśmy koncert w hali fabrycznej Vive, nasi przyjaciele wyłożyli płytkami miejsce, gdzie graliśmy, zatrzymali pracę przedsiębiorstwa na trzy dni, zamontowali specjalne oświetlenie. To jest chęć pomocy, współdziałania, to świetne. Gdzie indziej potrzebny byłby na to gigantyczny budżet, a tu udaje się zrobić coś razem.

To może zrobi Pan koncert na hali w Bazie Zbożowej?
- Może… Na razie mam dość szalony pomysł na koncert w przestrzeni poza salą koncertową, o którym już zacząłem rozmawiać, ale na razie nie zdradzę nic więcej!

Od pewnego czasu w mediach pojawiają się programy rozrywkowe oparte na muzyce orkiestrowej. To jest dobry trend, żeby tak bardzo mieszać style?
- Jeśli chodzi o media, to obecność muzyki klasycznej – oprócz radiowej Dwójki – bardzo zmalała, a koncertu symfonicznego nie uświadczy się wcześniej niż o drugiej w nocy. Telewizja publiczna „ratuje się” więc ucieczką w stronę rozrywki. To trochę udawane, na zasadzie „spróbujmy sprzedać wysoką sztukę w takim opakowaniu, żeby ludzie to chcieli oglądać”. Myślę, że byłoby to dobre, gdyby to była tylko jedna z wielu propozycji, a tak – zamiast edukacji – mamy do czynienia ze spłycaniem gustów. Już mówiliśmy, że filharmonia i opera to nie miejsce, gdzie wszystko musi odbywać się nabożnie i na kolanach. Uważam jednak, że filharmonia musi być – w pozytywnym sensie tego słowa – konserwatywna. My możemy poszerzać pewien margines dowolności, natomiast podstawą działalności musi być koncert symfoniczny co piątek. Koncerty w formie rozrywkowej nie mogą być w filharmonii daniem głównym, mogą być co najwyżej przystawką.

A plany na 2008 rok?
- Planujemy z tak dużym wyprzedzeniem, że teraz już tylko dopinamy szczegóły koncertów w nadchodzącym roku. Moglibyśmy więc mówić o planach na lata 2009 i 2010…, a to chyba materiał na osobny wywiad.

Bardzo dziękuję za rozmowę.


Komentarze

Error connecting to mysql