Kuba Sielski: Komediant z wolnymi bajtami

Z Andrzejem Kubą Sielskim, aktorem Teatru Lalki i Aktora "Kubuś" rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta.



-Jak to się stało, że zostałeś aktorem?
-Przypadkowo. Najpierw zainteresowała mnie dramaturgia, ten magiczny sposób zapisywania: jeden mówi to, drugi mówi to. Lubiłem czytać dramaty. Interesowała mnie także plastyka, mimo to wybrałem szkołę o profilu zawodowym. Uczyłem się obrabiania materiałów metalowych. Miłości do pisania, dramaturgii i plastyki to jednak nie zagłuszyło i natrafiłem na teatr lalek, który idealnie łączył te wszystkie sfery, a na dodatek doskonale się we mnie wpisał. Nigdy nie chciałem grać Hamleta, w życiu nie wystąpiłem na żadnej akademii, nie recytowałem. Chodziłem do studia teatralnego w MDK, poznałem zasady dykcji, artykulacji. Potem zostałem adeptem teatru lalek. Z czasem - ponieważ to podobne środki wyrazu, pojawiła się pantomima, której wcześniej nie znałem. W Kielcach nie było takich tradycji, nie było możliwości oglądania takich przedstawień. Od czasu do czasu w telewizji pojawiał się Marcel Marceau. Wiedziałem niewiele: że maluje twarz na biało, że nic nie mówi i jak gra, to wszyscy go rozumieją. I to było fascynujące.

-Czyli zacząłeś pracować w teatrze, niewiele wiedząc o nim. Zdawałeś do szkoły teatralnej?
-Odkąd zacząłem pracować w teatrze lalek, miałem szajbę, znałem wszystkich kolejarzy. Wsiadałem w pociąg około południa, jechałem do Krakowa lub Warszawy i oglądałem spektakle w teatrze, a potem w nocy wracałem do Kielc. W krótkim czasie zobaczyłem dużo wielkich spektakli. Zafundowałem sobie uniwersytet. Widziałem, jak w 1981 roku Holoubek odchodził z Teatru Dramatycznego. Z tej okazji pokazano wszystkie najlepsze sztuki. Próbowałem zdawać do szkoły teatralnej, ale uznano, że nie potrafię śpiewać. Dwukrotnie byłem tuż pod kreską. To nieśpiewanie okazało się nieprawdą. Teraz śpiewam i nikt sobie włosów z głowy nie rwie. Ale to zaważyło na moim życiu: wpędzono mnie w kompleksy, z których długo nie potrafiłem się wyzwolić, dużo czasu minęło, nim odważyłem się zaśpiewać. Chyba sobie jednak z aktorstwem poradziłem, bo ostatnio miałem nawet propozycję prowadzenia warsztatów w szkole, tej szkole do której mnie nie przyjęli...

-Co zauroczyło Cię w teatrze lalek?
-Cała poetyka teatru animacji, że można zagrać wiatr, ogień. Nadać kształt, życie, ruch, charakter czemuś co jest magiczne. Po czterech latach pracy zrozumiałem, że to mi nie wystarczy i zacząłem szukać innych środków wyrazu. W 1984 roku z Witkiem Parkitą założyliśmy teatr - Gabinet Prób Generalnych. Spektakle graliśmy w domu kultury "Merkury" przy Źródłowej. Najpierw zaczął ze mnie wyłazić miłośnik dramaturgii. Zacząłem pisać sztukę o miłości. Skończyło się tak, że ten spektakl stał się mimodramem, gdzie się nie mówi, ani jednego słowa. Drogą eliminacji okazało się, że potrafię to powiedzieć nie używając słów. Przez 2 lata zrobiliśmy 9 etiud, z czego 4 grane były kilka lub kilkanaście razy. To była harówa. Kończyliśmy jedną etiudę i zaczynaliśmy drugą. Do dzisiaj tak mam, ze jak już coś skończę to zaraz chciałbym robić coś nowego. Przez to nic nie robię dobrze, bo ciągle podejmuję się nowych wyzwań. To, w czym się czuję kompletny to jest animacja. To jest trochę jak jazda na rowerze. Jak się złapie, to się nie zapomni. Cokolwiek bierzesz do ręki, to zaczyna żyć, tylko wystarczy temu nie przeszkadzać.

-Jak wspominasz lata pierwszego Gabinetu Prób Generalnych?
-To był fajny okres. Nauczyłem się teatru, zwłaszcza pod względem organizacyjnym. Gabinet nie było dotowany, wiec robiliśmy spektakle "domowym" sposobem. Farby, klej kupowaliśmy za własne pieniądze. Trochę pomagał nam PSS Społem. Co prawda księgowy spadał z krzesła jak dostawał rachunek na 150 m żółtej gumko-koronki. Wtedy pojawiły się te moje linie, przecięcia, przestrzeni i zdalna animacja, które widziałaś we "Fragmentach i okruchach" (spektakl pokazany na Przeglądzie Teatrów alternatywnych - red.).

- O czym robiliście przedstawienia?
- O miłości. Po jakimś czasie także o niedopasowaniu. To dość popularny temat w sztuce. Mój bohater miał zawsze poczucie winy wobec innych, że coś spieprzył, że z nim coś jest nie tak, a nie ze światem. Nigdy nie przychodzi mi do głowy aby oskarżać świat, ludzi. Mam duszę typowo polską: żeby wziąć się do roboty, muszę się trochę poszturchać, nie zachwycam się sobą, nie prę do przodu... W tamtych czasach to były jedynie obrazy, które miały wewnętrzny scenariusz. Musiały mieć scenariusz, bo to był czas, gdy trzeba było wszystko pokazywać cenzurze. Musiałem opisywać mimodramy, aby przedstawić je cenzurze. Przychodziłem do cenzorki za jakiś czas, zapytać, czy już naczytane i zaakceptowane. Mam nawet gdzieś te podbite egzemplarze. Zastrzeżeń zwykle nie było, bo nigdy nie chciałem robić spektakli politycznych.

- Kto przychodził na te spektakle?
- Głównie młodzież. Na owe czasy byliśmy świetni jeśli chodzi o marketing. Byliśmy pierwsi, którzy wieszali duże plakaty na płotach remontowych. Przy spektaklu "Oczy mokre od deszczu" do płachty materiału doczepiliśmy łzy z folii, które sobie powiewały. Wtedy wszyscy się dziwili, że można się tak reklamować. Mówili o nas w Trójce, bo nasze spektakle były bezpłatne, więc Trójka bardzo chętnie o nas wspominała. Pisały o nas lokalne gazety. Małgorzata Iskra ze Słowa Ludu nazwała nas trzecią kielecką sceną. Bywał także obecny prezydent, Wojciech Lubawski.

- Czy Gabinet wyjeżdżał z Kielc?
- Chyba zabrakło amerykańskiej wiary w siebie. Wystąpiliśmy na Studenckim Festiwalu Teatrów Debiutujących, "Start", pojawiły się wzmianki w prasie ogólnopolskiej. W tym czasie jako teatr offowy nie mieliśmy szans. Cały teatr stał wtedy na polityce, jak jej nie było, to nie miało to sensu. My robiliśmy spektakliki z muzyczką na żywo, z animacją, światłami. Działaliśmy jak profesjonaliści. Wspierała nas technicznie duża grupa przyjaciół. Pamiętam jedną historię z "Oczu mokrych od...deszczu". Tam była przydrożna knajpka z tancerką. Mnie - mima przywiała do knajpki burza. Graliśmy oddzieleni od widowni folią, na której malowaliśmy różne rzeczy. Potem przyszła burza i mnie zabrała. Wymyśliłem sobie, że tę zamalowaną folię zmyje deszcz. Ale jak w tamtych latach zrobić deszcz na scenie i to w dodatku w domu kultury? Przyjaciele pomogli. Wąż ogrodowy, podłączenie do kranu, gąbka, aby się scena nie zalała. Nie mieliśmy ani czasu, ani funduszy na próbę, więc dopiero na premierze przekonaliśmy się, czy to działa. Zadziałało. Ten spektakl doczekał się także recenzji z ust samych państwa Ireny i Tadeusza Byrskich, którzy akurat w tym czasie odwiedzili swoją wychowankę, panią Redlińską. Pan Tadeusz po spektaklu powiedział, że to grafomania i stracił czas. Pani Irena przyznała, że chyba nie wszystko jest dla niej jasne, ale jej zdaniem nie trzeba rozumieć wszystkiego, aby przyjemnie spędzić czas. To była wspaniała recenzja i na dodatek z ust tak zasłużonej dla teatru osoby.

-Jak to się stało, że Gabinet zaczął odwiedzać osiedla, wsie?
- Pod koniec działalności Gabinetu zrobiliśmy spektakl dla dzieci, który wymagał kontaktu z publicznością, trochę improwizowaliśmy i okazało się, ze mi to nawet wychodzi. Właśnie wtedy powstawała baza do tego, co robię dzisiaj. W spektaklu publiczności dawaliśmy zadania: ludzie grają dworzan, mają szeptać, śmiać się i płakać. Graliśmy to dla kilkunastu, a nawet kilku tysięcy osób. Po festiwalu w Jeleniej Górze nasze drogi z Witkiem się rozeszły. Po przerwie, już w latach 90-tych zacząłem go robić sam. Próbowałem nowe rzeczy, choć trzon spektaklu się nie zmieniał. Zmontowałem nowy zespół: ze Zdzichem Reczyńskim i moją żoną Małgosią, też aktorką. Pomogły nam media, trochę pieniędzy dały władze miasta. Zagraliśmy to na kieleckich letnich, nudnych osiedlach. Chcieliśmy z tym jechać na wieś. Zagraliśmy w Pierzchniance. Przed spektaklem sołtys wsi oceniał, że przyjdzie z 50 dzieciaków i tyle przygotował darmowych jogurtów. My też rozdawaliśmy gadżety od mediów. Gdy spektakl się zaczął, okazało się, że dzieci jest dwa razy tyle. Sołtys zamiast oglądać spektakl, pognał do mleczarni po dodatkowe jogurty. Potem okazało się, że nasza idea rozmija się z praktyką. Graliśmy w miejscach, które wybierali wójtowie, czyli takich, co to wstydu nie będzie. Przez takie wsie, w których nic nie ma tylko przejeżdżaliśmy. Władze wspierały nas krótko, a przecież dokładać do tego nie mogliśmy. Dlatego idea ciągle czeka na realizację. Byle tylko miejsca wybierały Gminne Ośrodki Pomocy Społecznej, a nie wójtowie.

- Jesteś aktorem poszukującym. Poza etatową praca w Kubusiu grasz własny spektakl, angażujesz się w inne przedsięwzięcia, chociażby "Wesele od nowa" w Dąbrowie, pokazałeś fragmenty swojego spektaklu na Przeglądzie Teatrów Alternatywnych. "Kubuś" nie wystarcza?
- Bardzo cenię swoją pracę w Kubusiu i w pełni mnie ona satysfakcjonuje. Ale ciągle mam jeszcze wolne bajty i mogę je wykorzystać. Staram się pracować inaczej, tak, jak w Kubusiu nie mam możliwości. Nie powielam swojej pracy w teatrze. Robię inne rzeczy. Nie ten repertuar, nie ta forma, nie ten adresat.

- Czy to znaczy, ze nie umiesz żyć bez sztuki?
- Kiedyś na ulicy zaczepił mnie dziennikarz i zapytał, co sądzę o kieleckiej kulturze. Tłumaczyłem, że nie mogę odpowiedzieć, bo ja tę kulturę tworzę. Niech ludzie, odbiorcy, wieszają na niej psy. Ale wtedy poczułem się współwinny. Coś tam robię, ale w niektórych rzeczach jestem za cienki. Nie mogę się poświęcić sztuce. Mam rodzinę, obowiązki, im też musze poświęcić czas. Z wiekiem coraz lepiej idzie mi to układanie. Najpierw robię jedno, potem drugie. Nie do końca się to udaje, ale są już pierwsze efekty: mam prawie wyremontowane mieszkanie i zaczyn spektaklu, córki się świetnie uczą, są mądre i piękne. No i moja żona Małgosia częściej się uśmiecha.

- Chyba jako jedyny aktor w Kielcach fascynujesz się pantomimą, arlekinami, klaunami.
- Moja pantomima jest raczej imitacją pantomimy, nie stosuję klasycznej pantomimy, ani według Marceau, Barraulta, Decroux czy innych. Można za to powiedzieć, że wykorzystuję sposób komunikowania się z widzami bez użycia słów. Myślę, że jestem jedynym w okolicy aktorem, który ma za sobą doświadczenie wyjścia na ulicę. To jest etos, romantyzm, a nie masochizm czy poszukiwanie adrenaliny. Tego się człowiek w szkole nie nauczy. W teatrze jest inaczej, bezpieczniej, lepiej. Po ciężkim lecie, gdy gram wiele razy, z przyjemnością wracam jesienią do garderoby. Na ulicy zbyt wiele się nie pokaże - to jest artystycznie ubogie, opiera się właśnie na kontakcie z publicznością. Wydaje mi się, że to jest mój wyróżnik.

- Pracujesz samodzielnie. Czy łatwo jest robić spektakl bez reżysera, bez osoby z boku, która to ocenia podczas powstawania?
- Konfrontuję swoją pracę głównie z widownią. Umawiam się np. w przedszkolu, idę gram i już wiem, czy to wyszło. Gdy nie wychodzi, porzucam i próbuję dalej. Pożytkuję swoje doświadczenia i uczę się na błędach. Czasami zarzucam pracę i wiem, że za jakiś czas do tego wrócę. Napisałem tekst "Narodził się jak roślina", którego fragmenty pokazałem właśnie na przeglądzie. Na razie się z tego wycofuję, ale wiem że do tego wrócę. Tekst wyciągnąłem z szuflady po kilkunastu latach i uznałem, że nadal mi się podoba. Teraz chcę opowiedzieć te moje doświadczenia kuglarskie. Bo kim jest kuglarz? Nadal aktorem, komediantem, który gra koło śmietnika. To jest człowiek niskiego stanu, mimo, że nadal jest artystą. W każdym miejscu, gdzie się gra, czy to jest impreza, otwarcie supermarketu, czy spektakl uliczny, mam przed sobą publiczność, na dodatek trudniejszą, bo nie przyszła do teatru, tylko jest w danym miejscu albo przypadkowo, albo znalazła się tutaj w innym celu. Na ulicach Paryża, Barcelony pantomima uliczna jest na porządku dziennym, dodaje lokalnego kolorytu, sprawia radość i przyjemność oglądającym.

- Czy masz jakiegoś mistrza mimu, kuglarstwa?
- Jan Kacper Deburau (1796-1846), to ważna postać w moim życiu. Legenda głosi, że na jego grobie jest napisane: "Oto leży tutaj ten, co powiedział wszystko, chociażnigdy nie przemówił". To on stworzył Pierrota, ale nie tego kiczowatego z butików łezką w oku, tylko człowieka z krwi i kości, który potrafi oddać, bić się, jeść i kochać na zabój. Deburau odrzucił nieszczęsną kryzę: w teatrze było oświetlenie dolne, więc kryza zasłaniała mu twarz, którą bardzo dużo grał. Był czas, że występował po 8 razy dziennie w teatrze bulwarowym Théâtre des Funambules. Oglądał go Wiktor Hugo, George Sand, prawdopodobnie Szopen i Słowacki. Publiczność go kochała, ściągał całą elitę Paryża na swoje spektakle. Został wierny teatrzykowi bulwarowemu, mimo, że miał lepsze propozycje. Grał niemalże do śmierci, publiczność nie dała mu zejść ze sceny. Zdarzyło się nieszczęście: zabił człowieka w obronie żony. Żył z tą świadomością, mimo, że został uniewinniony. Stworzył pantomimę "Handlarz starzyzną", w której obsesyjnie pojawia się postać zabitego handlarza. Stworzył podwaliny pod sztukę mimu, bez niego nie byłoby ani Chaplina, ani nawet Jimma Carreya. Jego syn przejął po nim schedę i tak z mistrza na ucznia, sztuka mimu dotarła do czasów współczesnych.

- A o czym marzysz?
- Dla mnie cały ważny, inny świat zaczął się w Kubusiu i nadal trwa. Szalenie sobie cenię granie dla dzieci. Wyobrażam sobie, jak już jako emeryt, kupuję gazetkę, wchodzę do teatru, witam się z bileterkami, idę do garderoby, zaparzam sobie rumianek lub melisę i wychodzę na scenę tylko na moment: jako król w scenie finałowej. To miłe marzenia. Ale zagram też kiedyś na ulicy, zbierając do kapelusza.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta, zdjęcia Marcin Boruń


Data publikacji: 15-02-2008 o godz. 08:00:00, Temat: Teatr

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,kuba_sielski_komediant_z_wolnymi_bajtami,10301,html