Rozpruć brzuchy wrażliwości

Z zespołem The Car Is On Fire po koncercie w klubokawiarni Mundo Cafe rozmawiała Sonja.



Zacznijmy od Waszego tegorocznego występu na Glastonbury. Jak było?
Jacek Szabrański: Było dziwnie, bo samo Glastonbury to czysty przerost formy nad treścią. Osobiście czułem się tam troszkę zagubiony – miałem wrażenie, że jest to wielki hipermarket muzyczny. Przeszkadzało mi to w odbiorze koncertów, które chciałem zobaczyć. Tam nie można się na niczym naprawdę skupić, nikogo naprawdę spotkać. Tłum samotnych ludzi.
Michał Pruszkowski: Nowe słówko, jakie się poznaje, jak się przyjeżdża na Glastonbury, to „wellies”, czyli kalosze. Mimo, że padało tylko pierwszego dnia, to błotko po kolana utrzymywało się do końca imprezy.



Jak się w ogóle dostaliście na ten festiwal – to mimo wszystko jedna z najbardziej prestiżowych imprez muzycznych!
Jacek: Jest tam scena, na której już w zeszłym roku były prezentowane polskie zespoły.
Krzysztof Halicz: Polski Instytut Kultury ma swoje miejsce na scenie Leftield. Oni zapewniają zespoły z Polski organizatorom festiwalu. Spodobaliśmy się im i po prostu zagraliśmy.

Nie słychać w Waszych głosach entuzjazmu…
Jacek: To potężna impreza i bardzo ważny festiwal, ale ja wolę trochę mniejsze formuły. To fajna przygoda, dobre doświadczenie, świetnie zorganizowana impreza. Prezentuje się tam na pewno wiele wartościowych zespołów, jednakowoż jego formuła jest tak rozdęta, że utrudnia to percepcję, przeszkadza w odbiorze tego, co najważniejsze, czyli emocji, które artyści chcą przekazywać. Taki muzyczny kiermasz.
Kuba Czubak: Fajnie było tam być, grać koncert. I mówię to bez ironii. Będę wspominał ten festiwal do końca życia.
Michał: Na Glastonbury słuchało nas 15 osób. Problem w tym, że scena, na której graliśmy, nie została uwzględniona w wydrukowanym programie, więc cóż więcej mogę dodać…

Ale przecież nikt nie będzie Was rozliczał z ilości osób na koncercie. Liczy się to, że zaproszono Was na tę imprezę i zagraliście koncert.
Kuba: Gazeta Wyborcza rozlicza. Słyszałem o takiej recenzji, że „zagrali koncert, ale było mało ludzi”.



A jakie macie wrażenia po koncercie w Kielcach?
Michał: Grało nam się o wiele lepiej niż w Anglii.
Kuba: Zwykle mówi się takie farmazony, że bardzo nam miło i tym podobne. Ale są kluby, do których na koncert przychodzi dużo osób i gra się średnio, a bywa tak, że przychodzi mało osób i gra się super. Tutaj (do kawiarni Mundo – przyp. red.) przyszło dużo ludzi i grało się nam genialnie. To jeden z takich koncertów, które mógłbym grać codziennie. Chciałbym, żebyśmy mieli takie występy częściej. Cieszę się, że ludzie przyszli nas posłuchać, mimo że chyba nie znali jednak naszej muzyki. Fajnie, że publiczność podejmowała dialog z nami.

Nie bądźcie tacy skromni, że publiczność w Kielcach Was nie zna…
Kuba: Na pewno ktoś znał, widziałem śpiewające osoby! To nie skromność.

Podczas koncertu sprawialiście wrażenie, że dobrze się bawicie. Czy to tylko wrażenie, czy tak jest faktycznie?
Michał: To dzięki lustrom w sali prób. Ćwiczymy to bardzo skrzętnie.
Kuba: Prawda jest taka, że to Michał zaraża nas energią. My jesteśmy zblazowani, takie dziady stare, a on jest młodszy i wykrzesuje z nas energię. (śmiech)

Śpiewacie tylko po angielsku, łatwiej Wam się wyrazić w tym języku?
Kuba: Ja śpiewam po angielsku dlatego, że jak byłem mały, tata puszczał mi Beatlesów i jak wymyślam piosenkę, to czuję się bezpieczniej układając ją w tym języku. Żeby pisać po polsku trzeba mieć bardzo duży talent, to chyba inny sposób tworzenia. To nie tylko różnice w języku, ale też w podejściu.

Polski jest językiem ojczystym, na co dzień wyrażasz przecież emocje właśnie w tym języku…
Kuba: Jeżeli definicję „zaje******” muzyki określimy jako wyrażanie dźwiękiem tego, czego nie mogą wyrazić słowa, to angielski w tym pomaga, bo jest „oddalony” od słów, które wszyscy rozumiemy.



A kto pisze teksty?
Kuba: Wszyscy. Dobrze nam to robi, bo jest zdrowa konkurencja. Staramy się dla siebie nawzajem. Tylko menager nie pisze tekstów.
Michał: (kiwa głową) Szkoda, że nie będzie tego widać, bo kiwam głową, że ja też.

Piszecie razem teksty, piszecie razem muzykę…
Kuba: Z pisaniem muzyki bywa różnie. Każdy wymyśla pomysł na piosenkę i dopracowujemy to razem. Nie ma tak, że wspólnie, od zera wymyślamy kawałek.

Czyli jak wygląda Wasza praca nad utworami? Każdy działa osobno, a raz na jakiś czas zbieracie się, żeby zobaczyć, co udało Wam się zrobić?
Kuba: W czasie roku koncertowego spotykamy się czasem na próbach i zbieramy to, co wymyśliliśmy w domu. Natomiast przy pracy nad płytą jedziemy gdzieś na dwa tygodnie, nie odbieramy telefonów, odcinamy się od świata.

Zmieniając temat - The Car Is On Fire w Japonii. Czy to na poważnie?
Kuba: A widziałaś zdjęcia na My Space (www.myspace.com/thecarisonfirespace - przyp. red.)?

Widziałam – szaleństwo!
Kuba: Właśnie – szaleństwo. Japonia jest zainteresowana naszymi piosenkami, tam jest ogromny popyt na wszystko, więc nie dziwne, że tam to „zażera”. Osoba z wytwórni japońskiej, z którą podpisywaliśmy kontrakt, bardzo się zaangażowała i zrobiła nam genialną promocję. Jesteśmy więc w szoku. Mam nadzieję, że zaowocuje to koncertami, co wydaje się bardzo prawdopodobne.

Anglia, Japonia… Macie w planach podbój innych krajów?
Kuba: Wszystkich, ale jeszcze nie wiemy kiedy.

Macie jakiś cel podróży?
Kuba: Nie, chcemy po prostu grać dużo koncertów.

A Wielka Brytania – czy to nie jest rynek, który mógłby Was dobrze przyjąć?
Kuba: To nie jest tak, że marzymy o tym, żeby zagrać w jakimś kraju dziesięć koncertów, a potem możemy już umrzeć. Chcemy mieć poczucie, że możemy z tego żyć, że możemy swobodnie się temu poświęcić.

TCIOF w Polsce – czy czujecie oddech konkurencji, czy to właśnie Wy jesteście tą konkurencją?
Jacek: Jesteśmy absolutnie bezkonkurencyjni (hehe). A czy ty widzisz jakąś konkurencję dla zespołu The Car Is On Fire?

Nie, wy jesteście unikalni.
Jacek: Każdy jest w rzeczywistości unikalny. Chodzi o szczerość w muzyce, we wszystkim co się robi. Jeśli przyjmie się tę kategorię, jako określającą całą dyskusję, to oczywiście znajdzie się paru wykonawców, którzy są naprawdę szczerzy w tym, co robią. W tej puli znajdzie się obok siebie Papa Dance czy Beata Kozidrak, Czesław z Tesco Value i TCIOF. Wówczas jednak w ogóle trudno jest mówić o jakiejkolwiek konkurencji, bo jak porównywać ze sobą i oceniać prawdziwe uczucia, doświadczenia różnych osób? Wszystkie zawsze będą warte tyle samo.

Chcecie zrobić muzyczną rewolucję w Polsce?
Jacek: Ja jestem rewolucjonistą, jeśli chodzi o mój mental, ale jestem też racjonalistą. Jedyne co możemy zrobić, to rozpruć brzuchy naszej wrażliwości i pokazać, co mamy w środku. Nie wiem czy samo w sobie będzie to cokolwiek warte. Jeśli jednak w kimś nasze dźwięki i wrzaski choć odrobinę zarezonują, ktoś dzięki nim pójdzie choć centymetr w nowym dla siebie kierunku, to wtedy już jest wartość. Dalej nie patrzymy, bo nie ma sensu.

Inspirujecie się muzyką The Beatles, ich stylem też?
Jacek: Inspirują nas oni życiowo i artystycznie. Nie chodzi tu o poszczególne dźwięki, nuty, czy sposób ubierania się na scenie. Jeżeli to u nas słychać, jest to wyrazem szacunku dla nich. Przede wszystkim Beatlesi muzycznie byli zawsze adekwatni w stosunku do tego, co działo się w ich wnętrzach. Sami ciągle się rozwijali, a ich muzyka była czystą emanacją tego rozwoju. My staramy się trzymać podobnej filozofii. Staramy się coraz więcej ogarniać, rozumieć ze świata i z tego co dzieje się w nas samych, a następnie dawać temu wyraz w muzyce, którą tworzymy.

W Waszym zespole wszyscy śpiewają – to też jest bardzo beatlesowskie.
Jacek: To ta sama sytuacja. To nie jest nasz koncept na band. Chcemy wspólnego, ale opartego na indywidualnościach, zespołu. Na przykład Michałowi generalnie gra w sercu, i to nie tylko w sensie muzycznym, co innego niż mi, ale pojawia się też jakaś część wspólna. Jeśli powstają zatem kawałki, które możemy razem grać na scenie, to jest to genialne. Każdy więc śpiewa o swoich sprawach. Bo kto zaśpiewa o tym lepiej, niż twórca? On wie najlepiej, co mu w duszy gra i sam opowiada swoją historię. Mam swoje piosenki, które są bardzo intymne i w potocznej rozmowie pewnie bym nigdy nie wypowiedział rzeczy, które wyśpiewuję przed wieloma osobami na koncercie. Nie widzę osoby, która mogłaby to pełniej wyrazić.
Brak szczerości to jest mój główny zarzut wobec polskiej sceny muzycznej, nawet tej alternatywnej. Jest dużo jakiejś mistyfikacji i dystansowania się w tym, co wielu artystów robi. Dużo przebiegłości intelektualnej, spoza której nie widać tego co najważniejsze, czyli człowieka, jego autentycznych przeżyć.

Kto jest więc szczery na polskiej scenie muzycznej?
Jacek: Beata Kozidrak, Muniek Staszczyk, Cool Kids of Death – którzy są szczerzy, choć trochę monotematycznie, Maciek Cieślak ze Ścianki – niedoceniany u nas artysta, który gdyby się urodził w Nowym Jorku, to byłby gigantem. Niestety urodził się w Polsce, która chyba nie jest przygotowana na taką osobowość muzyczną i artystyczną.

„Niestety urodził się w Polsce” – Wy też niestety urodziliście się w tym kraju?
Jacek: Robimy tutaj to, co możemy zrobić najlepszego. Być może lepiej jest działać w miejscu, gdzie jest jeszcze coś do zrobienia. Jeśli spojrzysz na to z dystansu okaże się, że w Polsce młodzi ludzie uczą się muzyki z radia komercyjnego, gdzie nadaje się rzeczy do bólu proste. Za to w Wielkiej Brytanii, w radiu puszczają Beatlesów i efekt jest taki, że gdy jesteśmy na Glastonbury na koncercie Pete’a Doherty’ego – czyli młodzieżowego odpowiednika polskiej Pidżamy Porno, to młodzi ludzie śpiewają chóralnie razem z nim bardziej wymagające melodie. Wrażliwość tych ludzi była kształtowana w inny sposób.

Znani jesteście z dość luźnego podejścia do wizerunku: graliście w kartonach na głowach, Wasza strona roi się od absurdalnych informacji na Wasz temat. Gdzie jest ta szczerość, o której mówiliście wcześniej?
Jacek: Jeżeli się przywiążesz do jakiegoś konceptu, to on Cię ograniczy. Myślę że podświadomie, jakby intuicyjnie stosujemy takie uniki wizerunkowe, żeby nie zakleszczyć się w jakiejś szufladce. Sami zresztą cały czas się zmieniamy. Gdybyśmy dajmy na to zrobili czarno-białą, mroczną stronę internetową i konsekwentnie trzymali się spójnego wizerunku, to jednocześnie byłoby to końcem czegoś. Nasza muzyka ma być żywa, ma się mienić, być jak kalejdoskop, tak jak życie, które jest przecież bardzo wielobarwne i wielosmakowe.


Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.

Foto: Łukasz Sokołowski


Data publikacji: 03-09-2008 o godz. 11:22:12, Temat: Muzyka

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,rozpruć_brzuchy_wrazliwości,10775,html