Na czubku buta

Jeśli chcesz poznać lepiej obcy kraj, poszukaj jego biednej części. Jeżeli możesz, zamieszkaj w niej – choćby na moment. Spróbuj nauczyć się obcej mowy, bo, jak napisał Ryszard Kapuściński, „każdy świat ma własną tajemnicę i (…) dostęp do niej jest tylko na drodze poznania języka”. Od takiej strony zaczęłam swoje poznawanie Włoch. Jakże bliskich – i jakże odległych.



Do Simeri Mare

Gdy w lutym dostałam od kuzynki maila z zapytaniem, czy mam ochotę przyjechać do Simeri Mare i opiekować się przez wakacje jej trzyletnią córką, nad odpowiedzią zastanawiałam się tylko przez moment. Spojrzałam na pluchę za oknem. „Załatwię sprawy na uczelni i przyjeżdżam.” – brzmiała treść maila zwrotnego.

Dopiero kilka dni później dopadły mnie wątpliwości. Simeri Mare nad Morzem Jońskim to letniskowa miejscowość znajdująca się niedaleko Catanzaro, stolicy regionu Calabria. Najbardziej wysuniętego na południe, a co za tym idzie – obok Sycylii najgorętszego. Atrakcja dla zmarzluchów, ale dla chłodnolubnych ostatnie miejsce na Ziemi, do którego wybraliby się na wakacje. Poza tym język. Co z tego, że moja kuzynka jest Polką, skoro jej mąż zna zaledwie kilka polskich słów? Czy dogadam się tam z kimś po angielsku? Czy dam sobie radę z małym dzieckiem? Jak ja się tam w ogóle dostanę?

Podróż i początki

Po kilku miesiącach nauki włoskiego zdecydowałam się również na najbardziej ryzykowną formę transportu – autokar. 36 godzin telepania się na niewygodnym siedzeniu zostało jednak zrekompensowane dzięki widokom. Zza szyby oglądałam przekrój Włoch – miasta północy i południa, góry i pagórki, winnice, gaje oliwne i sady cytrynowe. W pamięci utkwiły mi Neapol i Salerno. Pierwszy – niewiarygodnie brudny: walające się wszędzie stare gazety, puszki, rozbite butelki, rozrzucone szmaty przy pomniku Garibaldiego, pies załatwiający się na chodniku. Kilka godzin później znalazłam się w jednym z najurokliwszych zakątków, które dotąd dane mi było oglądać. Salerno – miasto, w którym góry wpadają do niewiarygodnie błękitnego morza. Autokar jakimś sposobem przedarł się przez wąskie ulice na stację, zatrzymał się, wysadził kolejnych turystów i pomknął dalej na południe.



Wieczorem z Lamezii Terme odebrał mnie szwagier. Przez blisko godzinną drogę do Simeri Mare zamieniłam z Giannim trzy-cztery słowa. Zapowiadało się ciężko. W domu powitała mnie Justyna z moją małą podopieczną, Alą. Z okien mieszkania rozpościerał się widok na góry – z prawej – i na morze – z lewej strony. 15 minut drogi do plaży i do restauracji prowadzonej przez Justynę i Gianniego. Codzienne posiłki w towarzystwie rodziny szwagra i pracowników, niemalże nieograniczony dostęp do restauracyjnej lodówki, plaża, morze, ciepełko... Dolce vita. Życie upływało naprawdę słodko, pomijając walki o dominację w związku „ciocia Magda – Ala”.

Ucztujemy, lenimy się

Pierwsze mankamenty pojawiły się wraz z upałami. W trakcie siesty, gdy powietrze stało w miejscu, pomagała butelka zmrożonej wody mineralnej. Nie do picia, ale do chłodzenia ciała. Leżysz – leje się z ciebie, ruszasz się – pływasz. Podczas popołudniowej drzemki ludzie kryją się w szczelnie osłoniętych domach. Rolety, nieraz zamknięte okna i włączona klimatyzacja – inaczej się nie da. Nie dziwi więc, że Calabrię z powodu gorąca nazywa się niekiedy Calafricą.

Ok. 22 wracam z małoletnią z restauracji do domu. Przez pierwsze kilka wieczorów szwagier odwozi nas samochodem. Później w ramach spaceru ładuję Alę do wózka i idę na piechotę. Siostry Gianniego są w szoku – „Przecież to daleko!”. Zdumiona, odpowiadam, że to tylko kwadrans drogi. Zdaje się jednak, że krótki dystans pokonywany w piętnaście minut to dla Włochów wyczerpujący maraton. Jeden z kuzynów Gianniego kilka razy oferuje podwiezienie, bojąc się, żebym przypadkiem się nie zmęczyła... A samodzielne powroty należą do przyjemności – zwłaszcza gdy przechodzę pod palmami i piniami, w powietrzu unosi się słodki zapach fig, a pod latarniami fruwają nietoperze.

Zapuszczanie sadełka

Poranki mijają pod znakiem plażowania i morskich kąpieli. Spoglądam nieśmiało na otaczających mnie ludzi i z niepokojem odkrywam, że zaszła tu niepokojąca zamiana ról. Mężczyźni, bez względu na wiek, w większości wyglądają jak młodzi bogowie, natomiast kobiety przy brzuchach mają pokaźne opony. Nie dziwię się jednak temu zjawisku. W ciągu całego mojego pobytu w Calabrii na palcach u jednej ręki mogę policzyć obiady, na które nie podano makaronu. Różne pasty podane w rozmaity sposób – makaron z sosem pomidorowym, makaron z warzywami, makaron z mozarellą, makaron z małżami... Brzmi apetycznie? Niech ktoś spróbuje jeść taki obiad przez 2,5 miesiąca przy minimalnym ruchu. Na efekty nie trzeba długo czekać. Zagadką pozostaje dla mnie, jak większość południowców zachowuje swoje boskie proporcje. Kalabryjki raczej nie mogą być wyrocznią w tej sprawie.

Wieczorem życie towarzyskie rozkwita. O 21 restaurację nawiedzają dzikie tłumy wygłodniałych klientów. Z rozbawieniem obserwuję umęczonych kelnerów niosących pizze, półmiski pełne makaronów, ryb i sałatek oraz pucharki z lodami. Przeciętny południowiec zjada kolację złożoną z trzech-czterech dań. Do tego woda, wino lub piwo. Jemy w towarzystwie, nigdy sami. Najlepiej, gdy jest nas dużo. Każda okazja do takiego ucztowania jest dobra. I tak do godziny 2, czasem 3 w nocy.

Apogeum kultury jedzenia jest 15 sierpnia, czyli Ferragosto. To jedno z ważniejszych włoskich świąt, podczas którego rodziny spotykają się ze sobą, najczęściej w nadmorskich miejscowościach, jedzą i kąpią się. W nocy natomiast, ku uciesze zebranych, na plażach pali się okazałe ogniska. Tradycję Ferragosto można porównać do naszego święta Matki Boskiej Zielnej – wszystko ku uczczeniu zakończenia zbiorów, z pogańskim rodowodem.

Podróże za jeden uśmiech

Jeśli kogoś wiatr zawieje do Calabrii, warto wybrać się do takich miejscowości jak Reggio di Calabria nad Cieśniną Mesyńską (skąd już tylko rzut beretem do Sycylii), Tropei z jej słynnym sanktuarium Santa Maria dell'Isola czy Soverato – miasta słynącego ze wspaniałych plaż i tętniącego życia nocnego. W moim przypadku największe wrażenie wywarł jednak bulwar w Catanzaro Lido (portowej części stolicy regionu) oraz Parco Nazionale della Sila. Walory tego drugiego to niezapomniane widoki jeziora w Villagio Mancuso oraz górskie niespodzianki – samotne domki usadowione gdzieś pośród kasztanów (sic!) i sosen. Klimat panujący w Sila jest również miłą odmianą po upałach i wichrach w nadmorskich miejscowościach Calabrii.

Raz udaje mi się zapuścić do jednego z „górskich” lasów w Sila. Trafiam na... stado kóz. Niewiele jednak sobie robią z mojego towarzystwa. Na początku września, gdy mój włoski już nie kuleje tak, jak na początku, jadę z Giannim na polowanie, na ptaki. On i jego znajomi całkiem serio pytają, czy chcę spróbować strzelać. Obawa o odstrzelenie niewłaściwego ptaka zwycięża, w ręce zamiast strzelby nadal dzierżę aparat. Gdy szwagier czatuje na ptactwo, ja spoglądam na wysuszoną, popękaną ziemię i zastanawiam się, jak tu wyrasta jakiekolwiek zboże. A jednak – jesteśmy już po żniwach. W przerwach zaglądamy do winnicy – tu napotkany właściciel zachęca nas do skosztowania winogron. Idziemy dalej – tym razem zajadamy się świeżymi figami i granatami. „Bo my na polowaniu głównie jemy”, tłumaczy Roberto, przyjaciel Gianniego.

Gdy w połowie września znów wsiadam do autokaru, nie planuję szybkiego powrotu do Włoch. Choć Salerno widziane o świcie jest jeszcze bardziej bajkowe, a Wezuwiusz górujący nad Neapolem zachęca do odwiedzenia, to z radością myślę o chłodnej Polsce. Po południu jadę przez zadbane, zabytkowe Bolonię i Florencję. Zastygam w bezruchu, gdy mijam salon porsche. Może jednak, kiedyś...?

Magdalena Wach


Data publikacji: 16-12-2010 o godz. 13:08:54, Temat: Turystyka i Podróże

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,na_czubku_buta,12678,html