Bangkok night

Przyjeżdżam do tego miasta już tyle lat i ciągle nie mogę nasycić się kolorem gasnącego słońca. Nie znam drugiego takiego miejsca, w którym niebo zanurza się w najgłębszych odcieniach fioletu.



To podobno wynik zanieczyszczeń i smogu unoszącego się nad ogromną aglomeracją. Tonące w niekończącym się motoryzacyjnym korku, ponad 10-milionowe Miasto Aniołów, nigdy nie zasypia.

Teatr zachodzącego słońca

Zmieniają się jedynie kurtyny na horyzoncie. Tym razem opada ciemna. Ta, wraz z którą jaśnieją neony, a ulice wypełniają się zapachami ostrej kuchni i miejscowej whisky. Mój autobus jadący z położonej w okolicach granicy z Kambodżą, wyspy Kho Chang, mozolnie dopchał się do znajdującego się na wschodnich peryferiach dworca. Mogę wreszcie wysiąść, rozprostować kości po prawie całym dniu jazdy i zastanowić się, co dalej. Przepchanie się przez tłum oblegający stanowiska, z których odjeżdżają lekko zdezelowane autobusy, nie sprawia mi większych trudności. Tłok jest dla Tajów środowiskiem naturalnym, nie potrafią bez niego żyć.
Widzę już betonowe słupy, po których przemieszcza się tutejszy Sky train. To thaonon Sukhumvit - najdłuższa ze znanych mi ulic. Spędziłem na niej większość dzisiejszego dnia. Zamieniona w drogę o tej samej nazwie, ciągnie się wzdłuż wybrzeża na wschód kraju, przez kilka prowincji, jak Chon Buri, Rayong i dalej, prawie do samej granicy z Kambodżą. Jest to zarazem jedyne połączenie z Bang Phra, małą miejscowością, w której przesiadłem się, wracając z rajskiej wyspy Kho Chang.

Stojąc na tej zapchanej pojazdami alleli zaczynam doceniać późną porę. Włóczęgostwa po Bangkoku, mają sens tylko wtedy, gdy zajdzie już słońce a wilgotne pomieszane ze spalinami powietrze będzie wreszcie chłodniejsze. Teraz pozostaje tylko znaleźć jakiś dach nad głową, gdzie zostawię plecak i skąd bez zbędnego balastu wyskoczę na miasto.

Tęczowy elementarz


Taksówki to najczęściej toyoty o żółto-zielonym lub różowym kolorze. Nietrudno wyłowić je z zatłoczonej ulicy. Wystarczy trochę znajomości tutejszych zasad.
Próbując jakąś zatrzymać, unoszę dłoń wierzchnią stroną do góry i energicznie zginam palce, jak w dziecięcej zabawie „w palec pod budkę”. To jedyny sposób na to, by zostać w Tajlandii poprawnie zrozumianym. Nasz europejski zwyczaj wystawiania dwóch palców w górze może tu zostać niemiło przyjęty.
Taksówka zatrzymuje się na widok mojego znaku. W środku, zza kierownicy, uśmiecha się do mnie szeroko właściciel o niepełnym uzębieniu. Karnację ma dość ciemną, co od razu stawia go w tym kraju na dolnych szczeblach drabiny społecznej. Od skóry zależy tu bowiem wiele – im jest jaśniejsza, tym lepiej. W sklepach z kosmetykami na wszystkich kremach widnieją duże napisy informujące o właściwościach wybielających. Widać to również podczas dłuższego pobytu i w miarę zagłębiania się w miejscowe realia. Prostym przykładem jest pensja nauczyciela. Ci z ciemniejszą skórą potrafią zarabiać o 1/3 mniej od ich białych kolegów.
Taksówek w tym mieście nie brakuje, ale nigdy nie natknąłem się na kierowcę z jasną karnacją. Transport jest niedrogi, większym problemem jest jakość usług. Bangkok - centrum gospodarcze kraju, przyciąga ludzi z prowincji, co oznacza, że za kółkiem często pracują faceci znający to miasto niewiele lepiej ode mnie. Rzadkim skarbem okazuje się być przewoźnik znający kilka słów po angielsku.

Na początku próbowałem stosować patent z mapą, pokazując kierowcy palcem, gdzie ma jechać. Wszyscy brali ją do rąk, przyglądali się uważnie, po czym z szerokim uśmiechem kiwali twierdząco głową. Zajęło mi trochę czasu odkrycie, że większość nie za bardzo orientowała się o co „kaman”. Nie ma jednak takiej siły, która zmusiłaby Taja, by przyznał się publicznie do własnej winy. Jeśli więc jedziesz nieznanymi wcześniej ulicami zakorkowanego miasta, pamiętaj o haśle – „tylko spokój cię ocali”. Jakiekolwiek próby złoszczenia się lub, nie daj boże, podnoszenia głosu na naszego dobroczyńcę nie wróżą nic dobrego. W najlepszym wypadku stracimy w jego oczach tzw. „twarz”. A w najgorszym? Wtedy okoliczni mówią, że „pochłonął nas Bangkok”. Widząc, że sytuacja wygląda kiepsko, szybko wręczam należną kwotę i ewakuuję się z pojazdu, by szukać szczęścia z bardziej zorientowanym przewoźnikiem. Najgorzej jeśli trafimy na cwaniaka, który bardzo dobrze zna topografię miasta, ale postanowi nabić nas w butelkę.
Ostatecznie pozostaje sieć autobusów, Sky train (kolejka naziemna) oraz metro. Najbardziej kultowe są tuk-tuki - motorki przypominające ryksze. To wręcz symbol Bangkoku. Znajdziesz je wszędzie, a w szczególności w dzielnicach turystycznych. Istotne jest jednak to, by przed spoczęciem na małej kanapce ustalić dokładną cenę. W przeciwnym razie po dotarciu do celu, rachunek może być niemiłą niespodzianką.



Aroy, aroy

Wysiadam w jednej z Soi, małych uliczek odchodzących od Sukumvit, gdzieś przy numerze 70 - już blisko i zarazem na tyle daleko od centrum, by móc liczyć na stawki niższe niż hotelowe. Wąska uliczka rozświetlona żarówkami, wiszącymi pośród gąszczu elektrycznych drutów, tętni życiem. Co chwile mijam polowe kuchnie, małe wózki, gdzie pichcą się przeróżne potrawy. Zaraz obok - szeregi plastikowych stołów i taboretów, czyli krajobrazu typowego dla całej Azji południowo-wschodniej. Moją uwagę przykuwa jeden z wózków w zastanawiająco złocistym kolorze, pełen owoców morza.



Żołądek rozdrażniony płynącymi z każdej strony zapachami egzotycznej kuchni, przypomina o sobie coraz głośniej. Szukanie noclegu musi być oddalone przerwą na posiłek.
Małe korpusy szarańczy usypane na sporej misce to jeden z tutejszych przysmaków. Zaraz obok tłuste larwy, również usmażone na rozgrzanym oleju. Wszystko w złocistym, przypominającym czipsy kolorze. Są jeszcze spore żuki poukładane równo niczym ołowiane żołnierzyki.

- Do you like it? Aroy, aroy…
Odwracam wzrok, szukając odpowiedz na to, kto zadał pytanie. Filigranowa postać, o czarnych włosach spływających na odsłonięte ramiona patrzy na mnie z przekorą. Oczy śmieją się radośnie małymi iskierkami w jej dużych węglowych źrenicach.
- Aroy, aroy... przytakuje stojący naprzeciw mały człowieczek o szerokim uśmiechu. Zapewne sprzedawca tego robactwa.
- Hmm... Not really. Odpowiadam uśmiechając się z wzajemnością do stojącej obok Tajki. Robaki już jadłem. Oczywiście po kilku głębszych miejscowej whisky. Przypomina mi się jedynie, że konik polny smakował podobnie do przypalonej frytki. Zresztą… niewiele pamiętam z tamtego wieczoru.

Wokół wyrasta pełno różnego rodzaju wózków, serwujących lepiej przyswajalne dla mnie: kao pad kai (smażony ryż z jajkiem i warzywami) czy kao pad moo (to samo z prosiakiem) lub tej, jak dla mnie najbardziej przyswajalnej, kao pad kra pao gai. (smażony ryz z bazylią i kurczakiem).

Harpie

Ulica jest jednym wielki barem, ale i śmietnikiem, pralnią, toaletą. Dziewczyna wydaje się być interesująca. Rozmawiamy chwilę, jej angielski jest niezły, co jest rzadko spotykane w tej części świata. Nie wygląda też na jedną z pracujących w okolicznych go-go „call girl” (o tej porze są zazwyczaj zajęte pracą). Ma na imię Fon, jest z dwiema koleżankami. Siedzą przy stoliku obok i uśmiechnięte zapraszają mnie do siebie. Przyglądam się im chwilę, by podjąć decyzję stanowczo oddalającą w czasie moje poszukiwanie noclegu.

Siadam z nowo-poznaną kompanią, zamawiając z pobliskiego wózka kao pad moo, wodę i małą butelkę miejscowej whisky. Bez wody nie byłbym w stanie przełknąć piekielnie ostrej tajskiej kuchni. Bez whisky nie podtrzymałbym miłego nastroju spotkania. Lay i Sue nie mówią po angielsku tak dobrze jak Fon. Mimo to dogadujemy się bez większych zgrzytów. Wszystkie trzy pracują w okolicznych biurach, które zamknięto kilka godzin temu. Po pracy spędzają swój wolny czas w ulicznych knajpkach, jak robi to większość Tajów.
Z głośników obok wydobywają się kocie dźwięki miejscowej muzyki. Po kolejnej szklance, zaczynam nawet czuć jej rytm. Czuję już przez skórę, że tego wieczoru pozostanę bezdomny.


Michał Pauli – (rocznik 1972) plastyk, pisarz, obieżyświat, autor wydanej w 2011 roku książki „12 x śmierć”, opowiadającej o jego sześcioletnim pobycie w tajskim więzieniu Bang Kwang - jednym z najcięższych na świecie. Za przemyt ecstasy został skazany na 12 wyroków śmierci, zamienionych później na dożywocie. Ułaskawiony dopiero dzięki wstawiennictwu trzech polskich prezydentów.


Data publikacji: 26-09-2011 o godz. 13:43:12, Temat: Turystyka i Podróże

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,bangkok_night,13052,html