Heathcliff, to ja

Mała Kate, trenując wraz z bratem karate w Goldsmiths College, swoim wysokotonowym okrzykiem khai wypiszczała sobie ksywkę "Ee-ee". Czy na "50 Words for Snow" wypatrzymy ślady po dawnym urwisie zwiewnie tańczącym na wichrowym wzgórzu?



Wow

Poeta to podobno ktoś, kto potrafi pięknie się smucić. Jeśli tak, to Kate Bush jest tą, która umie pięknie wpaść w zachwyt - nawet nad smutkiem. Bo jakże się ten najsłodszy kłapouch świata potrafił zachwycać prastarą księgą Emily Bronte. Na tle fleetwoodmacowskich nagich drzew, piruetami w mglistej sukieneczce, piękna dwudziestoletnia łamała wskazówkę zegara, przedmuc******ąc klepsydrowy piasek. Jak w baśni czytanej do snu - nie przez dziadka, ale wnuczkę o oczach w kolorze liścia trawy bawiącego się kroplą rosy. Ważniejsze od morału empirysty, zamarzającej dziewczynki z zapałkami, jest wszystko to, co do niego prowadzi. To, czego zrozumieć już często nie potrafimy. Feria ciepłych i lodowatych barw, nakładanych przez Kate nie dla zamaskowania czarnej dziury, ale pogodzenia się ze spadaniem. Dobranocka ułatwiająca przebrnięcie przez wiadomości 20 minut później. Choćby  "Symphony in blue" (z drugiej płyty "Lionheart") zainspirowana niebieską rapsodią Gershwina:

I see myself suddenly
On the piano, as a melody.
My terrible fear of dying
No longer plays with me,
for now I know that I'm needed
For the symphony.



Albo wygrane doskonałą pantominą, w jasnym kapelusiku i mocnym makijażyku, "Them heavy people", mające swoje źródło w psycho-teoriach George'a Gurdjeffa (najlepszy przykład na to, jak celnym dopiskiem na marginesie piosenki może być sposób jej wykoniania):

They open doorways that I thought were shut for good.
They read me Gurdjieff and Jesu.
They build up my body, break me emotionally.
It's nearly killing me, but what a lovely feeling!



Z dźwiękami za pan, nomen omen, brat była od smarkacza. Jej dwaj starsi bracia, John i Paddy związani z lokalną sceną muzyczną hrabstwa Kent, szybko nauczyli siostrę układać pierwsze akordy w piosenki i pojedyncze słowa w teksty. Załapała też grę na fortepianie, gitarze i wreszcie ukochanej wiolonczeli. Skomponowała do niej odę ("Violin Song"), a nawet poszła w tany na teledysku ilustrującym słynną "Babooshkę". Opowiadała historie od początku sięgając także po niebanalne instrumenty (bałałajka, didgeridoo) i choreografie łączącą pantomimę z baletem, którym (podobno) nawiązywała do wyuczonego z bratem karate. Od jej wichrowego debiutu wyczarowanego w dużej mierze dzięki Davidowi Gilmourowi, minęło 31 lat, tylko 9 płyt i wiele okresów milczenia. Kate wykorzystała ten czas na wychowanie dziecka (ukochanego Bertiego), a jej niełatwa, naszpikowana folklorem całej kuli ziemskiej muzyka chyba tylko na tym zyskała. Z natury bowiem potrzebuje przestrzeni pomiędzy nutą kończącą jeden album, a rozpoczynającą drugi.

50 Words for Snow

Nie inaczej było i tym razem. Sześć wiosen musiało przeświecić od dwupłytowego "Aerial" (2005), żeby nadeszła wymodlona zima. "50 Words for Snow", zawitawszy 21 listopada, obsypuje nas tylko 7 utworami, ale za to długimi gasnącym zimowym wieczorem. Najkrótszy z nich, zamykający płytę "Among Angels", trwa aż 6 minut i 50 sekund. Znamy więc czas wydarzeń. A jakie jest ich miejsce?

Album zaczyna się ot tak i ot tak sobie kończy. Jak spacer. Idziemy po śniegu. Płynnie. Śniegu zamarzniętym na beton, niepadającym delikatnym płatkiem. Bez dzyń-dzyń, bez hoł-hoł, bez whamowania i bez kolejnego estetycznego zachwytu nad porą roku, która w tym wypadku jest raczej lustrem dla stanu umysłu, a nie kalendarza. Mimo to zagraniczni recenzenci piszą, że wysłuchujemy uroczego hymnu dla zimny, co jest prawdą płytką, jak zamarznięta kałuża. Zima znaczy tu niezapisaną kartkę papieru, białą plamę, pewien życiowy fragment, w którym odziani w marynarkę sfinalizowaliśmy jedną transakcję i teraz w ciepłym swetrze oczekujemy następnej. Afirmuje medytację, spokojny oddech i umiejętność  bycia w epicentrum wielkiego nic. Duszona rządzą niecodziennej rozrywki sztuka, zgodnie z teorią Hitchcocka, jest na co dzień pozbawiona podobnych chwil. Bush wypełnia tę lukę krystaliczną wodą w stałym stanie skupienia.

Białą symfonię zbudowała ascetycznie, unikając nowobogactwa. Na płycie dominują przepiękne, zawsze trafione, figury fortepianowe, delikatne pociągnięcia smyków, rzadko pulsująca elektronika i górskie echo. Jedynym, w klasycznym sensie, bardziej dynamicznym utworem jest protybetański protest-song "Wild Man" - wyszywany orientalnym, może nawet himalajskim, wzorem. Dawno nie słyszałem też tak zajmującego chrypą Eltona Johna i tak ciekawej propozycji, jak tytułowe "50 określeń na śnieg" recytowane chłodno przez Stephena Frya. Śledząc je wszystkie, zdajemy sobie sprawę, że o wiele więcej mówią o smutku bohatera naszych czasów, niż jego pieśni poświęconej zjawisku atmosferycznemu.

W porównaniu do małej Kate, śpiew dużej Kate mocno się zmienił. Od dawna jest niższy, mniej piskliwy, rozkłada się wszerz, a nie wzdłuż, zachowując jednak dawną emfazę. A sama Kate? Nadal potrafi zafascynować się umierającym bałwanem, albo chronić Yeti przed światem i umieszczeniem jego profilu na Facebooku.

Dojrzewa jednocześnie jak wiosenna gałązka - mróz mimochodem zniknął, ale zmiany widać gołym okiem. Jest może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca.



Kate Bush - 50 Words for Snow (2011)
Fish People/EMI


Grzegorz Rolecki


Data publikacji: 24-11-2011 o godz. 14:46:08, Temat: Muzyka

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,heathcliff_to_ja,13127,html