Grabek: Ludojad optymista

Człowiek śmiertelnie poważny z wyjątkiem momentów, kiedy żartuje. Gra na skrzypcach, ale wirtuozem skrzypiec nie jest. Głośny mim na scenie, cichy klaun między nutami. Trochę aktorzy, od dawna nie gimnastykuje. W garderobie, po koncercie rozmawiam z dwoma Grabkami - pierwszy siedzi naprzeciwko, twarz drugiego odbija się w lustrze. Który jest który?



Grałeś kiedyś wesołe piosenki?

Nigdy.

Wesoły, a gra smutne piosenki.

Wentyl bezpieczeństwa. Poza nim jestem klaunem. Chyba muszę przestać mówić podczas koncertów. Czasami żartuję o dupie Maryny, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo kontrastuje to z moimi piosenkami.

Tata klauna pochodził z Kielc.

Właściwie pochodził z Radomia, ale z Kielcami był bardzo mocno związany. Tu spędził znaczną część dzieciństwa i później zaczynał karierę aktorską, kończąc Studio Aktorskie Byrskich przy Teatrze Żeromskiego. Sam przed chwilą zagrałem w Sali Kameralnej im. Byrskich, więc zatoczyłem naprawdę niezłe kółeczko.

Ale ma cię Poznań, nie my.

Dlatego, że pojechałem studiować tam filologię duńską. Takie obrałem kryterium. Jakbyście oferowali skandynawistykę, na pewno byłbym scyzorykiem.

To skąd jesteś?

Z Katowic.

O, masz.

A urodziłem się w Siemianowicach Śląskich!

O.

W Katowicach mieszkałem z przerwami prawie do 18. roku życia. Skończyłem liceum i wyjechałem na studia do Poznania, gdzie mieszkam non stop niemal od dwudziestu lat, w pełni czując się Poznaniakiem. Z Katowicami wiążę mnie tylko moja mama i przyjaźń z trzema facetami, z którymi znamy się od małego.

Siemianowice Śląskie, Katowice, Poznań, a teraz cały świat.

Jeszcze w międzyczasie był Olsztyn. Przeprowadziliśmy się, kiedy miałem dwa lata, bo ojciec podpisał kontrakt w teatrze. I dopiero teraz cały świat.

A wcześniej po całym świecie tułałeś się z tatą?

Tułaliśmy się całą rodziną. Pamiętam występy olsztyńskiej orkiestry, w której grała moja mama, skrzypaczka. Wlazłem na scenę podczas jej koncertu w filharmonii. Na widowni ludzie w garniturach słuchający muzyki poważnej podziwiali trzylatka przemykającego na czworakach między muzykami. Bardzo chciałem się dostać do pana grającego na kotłach. Stąd pewnie taką ważną rolę w mojej muzyce odgrywają bity. (śmiech)

Bity od dzieciństwa.

Dokładnie. Mama mi na dodatek opowiadała, że jako dwuletni berbeć, to musiał być 78-79 rok, siedziałem z rozdziawionym pyskiem na dywanie i zahipnotyzowany oglądałem w telewizorze koncert Henryka Mikołaja Góreckiego. Nie wiedziałem kto to jest, ani co to w ogóle jest. A dziś jego minimalistyczny styl można kącikiem ucha usłyszeć w moich utworach. Taka historyjka. Dziękuję za wywiad. (śmiech)

Wolnego! Ogarnijmy to. Mama jest z Zamościa, tata z Radomia. Jak to się stało, że się spotkali?

Spotkali się na imprezie, na której mój ojciec wypadł z okna będącego balkonem. To znaczy nie wychodził oknem, ale drzwiami balkonowymi będącymi oknem. Po prostu wyszedł na fajkę i nie wiedział, że nie ma balkonu. To było w krakowskiej kamienicy, w której przed wojną obcięto balkony, bo naprzeciwko stał budynek Abwehry. Zleciał z pierwszego piętra i mama się w nim zakochała. Spadł jej z nieba.

Jaki ojciec, taki syn. O jeden krok za daleko. Też chciałeś być aktorem?

Chciałem, ale ojciec powiedział, że po jego trupie. Nie cierpiał środowiska aktorskiego, uważając je za zepsute i zajadłe wobec siebie. Dla mnie, nierozumnego małego człowieczka, jego zdanie było najważniejsze.

Masz coś z aktora na scenie.

W ogóle mam ciągotki aktorskie. A na dodatek kiedy byłem mały, uwielbiałem oglądać ceremonie wręczenia najróżniejszych nagród – muzycznych, filmowych - wyobrażając sobie, że to ja je dostaję.

Dezodorant i lustro?

Takich strasznych rzeczy nie robiłem.

A ja zrobię, bo muszę zadać pewno pytanie.

Czy lubię Behemotha?

Nie. Lubisz Behemotha?

Uwielbiam Behemotha.

I kochasz kino.

Do szaleństwa, łykam wszystkie filmy! Też pewnie po ojcu.

To pytanie zawsze rodzi wyrzuty sumienia, ale – jakie filmy?

Różne, różniste. Bardzo na przykład lubię kino duńskie. Von Triera ostatnio niezbyt, ale...

Gang Olsena!

Genialny! Albo taki film, jak „Zieloni rzeźnicy” czy niektóre „Dogmy”. Kino mainstreamowe też, tj. wszystkie Coppole, Quentiny Tarantino, Woody Alleny.

Masz tak, jak bohaterowie ostatniego filmu Allena? Wpadasz w nostalgię, odbierając kulturę? Czarno-biały film, winylowa płyta. Im coś starsze, tym lepsze?

Absolutnie nie. Winyli nie słucham i nie rozumiem tego szału. To okropnie trzeszczy, jest niewygodne i trzeba zmieniać stronę. Bezsens.

Mam kompleks głuchego, bo wszyscy zachwycają się „cieplejszą barwą dźwięku”, której nigdy nie słyszę.

Ja też nie. Skręca mnie, kiedy słyszę o „tej głębi”. Nasłuchałem się o tym tyle bzdur: że jest nie do podrobienia, że jest unikalna, bla bla bla. Ludzie przekonują się nawzajem „ale słuchaj, ale ten analogowy dźwięk, ten niepodrabialny dźwięk Mooga”. A później słyszę wirtualnego Mooga brzmiącego dokładnie tak samo.

Kiedyś było lepiej. Miłość w latach 60. była czarno-biała i żyła w Paryżu.

Zajebista była.

To w takim razie jeszcze jeden kompleks.

Portnoya.

Nie znam.

Philip Roth. Dobry!

Muszę nadrobić. Ale kompleks mam inny. Czytam artykuł próbujący opisać twoją twórczość dziesięcioma ładnie brzmiącymi nazwami gatunków i nie wiem o co chodzi.

Dostałem ataku śmiechu, kiedy w kwietniu wyszła moja płyta. Znalazłem się w jazzie, metalu, trip hopie, w muzyce klubowej, popie, indie, w rocku i elektronice. We wszystkim. Ale nie przeszkadza mi to - segregowanie jest konieczne. Z niektórych łatek bardzo się cieszę, bo Thom Yorke i Radiohead to moi niekwestionowani idole.

Na okładce swojej płyty wyglądasz jak mój idol, Hannibal Lecter.

Coś w tym jest. Wielu ludziom się tak kojarzy. Fajne, ale niezamierzone.

Najpierw myślałem, że ta tytułowa ósemka ma jakieś mityczne znaczenia, np. wielki symbol nieskończoności postawiony do pionu.

Wybacz, ale to rzeczywiście tylko wynik dodawania - 7 kobiet, które miały wziąć udział w projekcie plus ja. W ostateczności pomysł ten nie został zrealizowany, ale nazwa pozostała. Coś jednak musi być na rzeczy, bo w 2011 roku ukazały się aż trzy płyty zatytułowane „8”. Nosowskiej, Hansa Solo i Grabka.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Matters Not”, skojarzyło mi się ze ścieżką dźwiękową do Bergmana.

Nie widziałem chyba ani jednego jego filmu.

Dobry!

Muszę nadrobić. Zawsze wydawał mi się okropnie ciężki.

Niektórzy tak odbierają twoją twórczość. Też jest bardzo filmowa. Komponując myślisz filmem?

O niczym nie myślę, ale zgadzam się - jest filmowa. I to, że odbierają jako ciężką jest w porządku.

A kiedy „8 i pół”?

„Duality” ukaże się mniej więcej na przełomie I i II kwartału 2012 roku. Nowa płyta będzie zwięzła i bardziej poukładana. Less is more. Mam już 10 szkiców. Odbyła się radiowa prapremiera singla i bardzo się spodobał. Krótko mówiąc, usłyszycie fajne wokale i krótkie piosenki – Lady Grabek. (śmiech)

Grabek się sprzedał.

Bardzo bym się z tego cieszył. „Uprawiam” muzykę po to, żeby jak najwięcej ludzi ją usłyszało i jak najwięcej kupiło. Jestem w wieku, w którym trzeba być szczerym i otwarcie przyznawać się do tego, że z czegoś rachunki trzeba płacić.

Szczerze też uciekasz od zespołu. Nie lubisz pracować z ludźmi?

Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Po prostu nie mam na to czasu. Próby nie są dla mnie. Wolę wejść do domowego studia w środku nocy i coś nagrać. Muzykować zacząłem przecież późno.

W wieku 32 lat. Skąd ta obsuwa?

Bo nie wiedziałem, czego chcę. Wydaje mi się, że wcześniej byłem za głupi. Uważam, że do tworzenia czegokolwiek trzeba dojrzeć.

Na Firmamencie mieliśmy dyskusję, podczas której padło stwierdzenie, że artystę musi wytłumaczyć światu krytyk.

Znalazłem wielu takich ludzi. Agnieszka Szydłowska, Piotr Stelmach od początku byli bardzo przychylnymi „fanami”, później Mariusz Owczarek, Robert Pegaz Zawieja z Eski Rock. Najfajniejsze, że nie musiałem ich do tego jakoś szczególnie przekonywać – wystarczyło wysłanie płyty. Bo ja nie mam zbyt wielkiego parcia „na szkło”. Może trzeba je mieć bezwzględnie, ale ja nie potrafię wpychać się wszędzie i za wszelką cenę.

I masz zabezpieczenie finansowe.

To podstawa. Nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Z samej muzyki bym w chwili obecnej nie wyżył.

Wcześniej powiedziałeś, że mamy kryzys wychodzenia z domu.

Sytuacja jest taka, ze ludzie albo nie mają nawet 10 złotych na bilet, albo im się po prostu nie chce. Widzę to po sobie. Mi też się nieraz nie chce.

Kiedyś było lepiej?

(śmiech) Kiedyś byłem młodszy. A na poważnie - zakończyłem trasę i widzę, że różni ludzie, pod względem wieku i gustu, przychodzą na moje koncerty. Zwłaszcza w małych miejscowościach da się odczuć głód kultury. W Olecku czy Dobrym Mieście pojawiły się tłumy. Sale pękały w szwach, część ludzi nie weszła. W dużych miastach mamy z kolei ogromną ofertę kulturalną. Może więc chce nam się wyjść z domu, natomiast nie bardzo wiemy gdzie iść. Trzeba znaleźć swoją niszę.

Mama próbowała grać na twoich niszowych skrzypcach?

Próbowała. Po 50 latach grania jest o niebo lepszym skrzypkiem ode mnie. Przy okazji - możesz zatytułować ten wywiad stwierdzeniem „nie jestem wirtuozem skrzypiec”. To właśnie mama, kiedy miałem 6 lat, wepchnęła mnie do szkoły muzycznej. Skończyłem podstawówkę skrzypiec i zacząłem średnią, ale nie chciało mi się już więcej ćwiczyć. Byłem cholernie zdolny, ale strasznie leniwy. Ludzie mówili, że gdybym się przyłożył, to mógłbym coś zrobić w kierunku klasycznych skrzypiec. A wytrwałem tylko do czternastki.

I jak to, Jezus Maria, stało się, że wylądowałeś wtedy w Danii ćwicząc gimnastykę sportową?

To też rodzice. W 91' roku była szansa na roczny wyjazd zagranicę. Nie przelewało nam się, a nadarzyła się okazja , żeby wysłać mnie zagranicę. Szkoła gimnastyczna była jedyną możliwością. Przyjechali państwo, poopowiadali, pokazali fruwających ludzi i powiedzieli, że ja też tak będę. Przeraziłem się, ale stwierdziłem „okej”. I było naprawdę super, chociaż dziś potrafiłbym co najwyżej stanąć na rękach i zrobić wahadło. Ale wtedy było super do tego stopnia, że chciałem w Danii zostać na stałe.

Co było super?

Prawdziwa tolerancja dla wszystkiego i dla wszystkich. Totalny spokój i luz. Rzeczy, których brakuje mi tutaj. Skandynawowie może są zimni, ale w ciekawy sposób. I lubią żywe światło. Kochają świece.

A co cię zafascynowało w kulturze?

A nic!

No jak to nic?!

Absolutnie nic! Dlatego wróciłem. Przepraszam wszystkich Duńczyków, ale Dania jest strasznie prymitywna kulturowo.

Pograłeś, pogimnastykowałeś, wróciłeś i założyłeś biuro tłumaczeń.

Wypadkowa studiów. Uczyłem się duńskiego, angielskiego, hiszpańskiego i innych. Smykałka do lingwistyki jest częsta u muzyków. Mam ucho.

Ale największe do języka muzycznego?

Może, może...

Więc powiedz mi coś więcej o twojej „transgenicznej kuszy” z akrylu autorstwa Teda Brewera.

Ted prowadzi małą angielską manufakturę, która wypłynęła na szerokie wody, kiedy instrument u nich zamówiła Vanessa Mae. Ja szukałem skrzypiec niekoniecznie tak odjazdowych jak Vivo 2, które ostatecznie kupiłem. Nie zależało mi na funkcjach typu świecenie i inne bzdety. Rolę grał przede wszystkim fajny dźwięk, w miarę podobny do barwy skrzypiec akustycznych. Najpierw znalazłem NS Design, potem Jordana robiącego kilka egzemplarzy rocznie, ale to półki cenowo nieosiągalne dla początkującego muzyka. Trafiło na Teda. Własnoręcznie przez niego zrobione Vivo 2 nie mają pudła rezonansowego, czyli łatwiej je nagłośnić. Poza tym w ogóle nie wiem jak działają. Wiem, że święcą. (śmiech)

Na ile kolorów?

Tylko na biało.

Jackson podczas ostatniej trasy koncertowej miał spodnie i rękawiczki pulsujące wszystkimi kolorami tęczy.

O, matko! Genialne.

Tworzenie cię morduje?

Ani trochę. Oczywiście podczas nagrywania płyty wystąpiło trochę problemów, bo „8” było moim pierwszym kontaktem z prawdziwym studiem. Okazało się, że nie wystarczy zagrać i polepić.

A były jakieś kompromisy?

Żadnych.

Za mądry?

Albo za głupi. Kompromisowo podchodzę tylko do żony i córki.

A w tobie jest znowu trochę mamy i trochę taty. Co jest twoje?

Ja jestem mój.

Grabek - solowy projekt Wojtka Grabka, multiinstrumentalisty łączącego ostre bity z dźwiękami zapętlonych skrzypiec i wokali. Projekt narodził się pod koniec 2008 roku. Zaraz potem ukazała się EPka „mono3some”. Wydany własnym nakładem mini album utorował artyście drogę do występów w Polsce i zagranicą, również na takich jak Heineken Open'er Festival 2009, Free Form Festival, czy Transvizualia. W kwietniu 2011 roku wydał płytę „8”. W 2012 kolejna - „Duality”.



Rozmawiał: Grzegorz Rolecki


Data publikacji: 09-01-2012 o godz. 00:03:41, Temat: Muzyka

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,grabek_ludojad_optymista,13183,html