W plecaku. Madera

Śpiew ptaków zwiastuje nadchodzący dzień. Otwieram oczy, jest jeszcze ciemno. Wracam do snu. Budzi mnie odruch rozgrzewającego pocierania jednej stopy o drugą. Prawa, lewa. I zmiana. Znów otwieram oczy. Różowa poświata. Siadam i przez otwór wentylacyjny z siatki pod dachem namiotu widzę coś niesamowitego. Przypuszczenia potwierdzają się po założeniu okularów. Wschodzi słońce.



W pośpiechu wychodzę ze śpiwora, kompletuję sprzęt fotograficzny, ubieram się – 20 sekund. Fotografuję z dolinki, gdzie rozbiłem namiot, potem biegnę jakieś 200 metrów dalej, na wzniesienie. Wszystko dzieje się szybko, jeszcze w półśnie. Sceneria jest niesamowita, w dole grafitowe pasma gór, nad nimi skłębione chmury i szybko wznoszące się słońce.

Jest coraz cieplej, wracam do rozgrzewania zgrabiałych stóp. To duże zaskoczenie, ale dzisiaj spałem na wysokości ok. 1500 m n. p. m. Szybkie śniadanie – kanapka i kubek gorącej mięty. Suszenie namiotu. Przed ósmą jestem już w drodze na Pico Ruivo (1862 m n.p.m.) – najwyższy szczyt na Maderze.

Madera jest wysepką na Oceanie Atlantyckim. Do Lizbony jest stąd jakieś 850 km a do wybrzeża Afryki, gdzieś na wysokości Maroka – 770. Powstała w wyniku erupcji podwodnego wulkanu – właściwie jest jednym z największych na świecie wulkanów, którego znaczną część, ponad 4000 m, skrywa ocean. Powierzchnię wyspy pokrywają góry poprzecinane wąskimi dolinami, wyżłobionymi w miękkich wulkanicznych osadach przez liczne rzeki i potoki. Klimat łagodny. Wieczna wiosna.

Pierwszy punkt na dzisiejszej trasie to Pico do Arieiro. Na wysokości 1818 m n. p. m. znajduje się kawiarnia i punkt widokowy. Idę wzdłuż asfaltowej drogi, ciągnącej się serpentynami w górę. Mijają mnie dziesiątki luksusowych klimatyzowanych autokarów wiozących turystów na górę. Prawdopodobnie jestem jedyną osobą, która pokonuje tę trasę pieszo. Nie żałuję – widoki rekompensują mozolną wspinaczkę.



Na Pico do Arieiro tłum. Przeważają zorganizowane grupy emerytów z Francji, Anglii i Niemiec. Większość z nich jednak ogranicza się do wypicia kawy w bezstylowej kawiarni i pokręcenia się po punkcie widokowym, gdzie peruwiańska grupa muzyków gra właśnie „Condor el pasa”. Są też grupy z przewodnikiem, niektóre zaopatrzone nawet w tradycyjne pasterskie kije – długie i rozwidlone na końcach. Wszyscy wyglądają jak z reklamy biura podróży. Chcę to miejsce opuścić jak najszybciej, jednak nie mogę sobie odmówić uma bica – przepysznej małej czarnej, jaką serwują w całej Portugalii, również na Maderze.

Ruszam dalej. Krajobraz typowo górski, skąpa roślinność i nagie prawie pionowe skały we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni. Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę, to świetnie przygotowane piesze trasy turystyczne. Ścieżka prowadzi początkowo grzbietem, potem trawersem stromego zbocza, jest właściwie wykuta w skalnej ścianie. Czasem wąska na szerokość jednej osoby, ale zawsze bezpieczna, bo ograniczona barierką. Szlak prowadzony jest bardzo malowniczo. Zdarza się, że droga przebija się skalnymi tunelami na drugą stronę zbocza, wówczas niezbędna jest latarka. Obserwuję małe wioski i tarasowe pola rozrzucone w głębokich dolinach, wypełnionych pędzącymi wilgotnymi obłokami. Moją uwagę przykuwają białe kikuty spalonych drzew. Dwa lata temu Madera borykała się z serią gigantycznych pożarów, które w krótkim czasie strawiły większość wyspy. Ucierpiały też petrele maderskie – ptaki, których kilkadziesiąt par występowało jedynie na Maderze. Spłonęło 65 procent młodych petreli.

Około 13 jestem na szczycie. Na niewielkiej platformie widokowej kilka osób odpoczywa, posila się, wyobrażając sobie widoki, które całkowicie przysłoniły chmury.
Wracam.

Kilkadziesiąt metrów pod szczytem droga rozwidla się w trzech kierunkach. Wybieram tę do miejscowości Ilha (Wyspa). Wędruję samotnie (wszystkie wycieczki wracają do czekających autokarów) stromą ścieżką w dół, ponad 1200 m różnicy wysokości. Mijam wszystkie formacje roślinne, kolejno: skaliste rumowiska, karłowate kosodrzewiny, wyższe zarośla wrzośców i bujne wilgotne egzotyczne lasy laurowe. Potem pola i ogrody. Zanim docieram do centrum wsi od kobiety pracującej w polu dowiaduję się, że ostatni autobus odjechał godzinę temu. Co więcej, jutro niedziela i żaden autobus do wsi nie zawija. Zaczynam bardziej odczuwać nazwę miejscowości – Wyspa.

Odpoczywam na przystanku. Lokalny ruch jest właściwie żaden i bardzo lokalny. W ciągu dwóch godzin – trzy samochody. Jeden w moim kierunku. Stare niewielkie auto. W środku dwójka młodych ludzi. Jedziemy. Rozmawiamy. Mijamy miejscowość Santana, słynną z małych kolorowych domków-ziemianek. To już bardziej cywilizowane rejony. Kierowca jest bardzo zdziwiony, że nie potrafię określić, gdzie dokładnie chcę jechać. Ustalamy, że jak powiem stop, wysiadam. Stop. Faial. Plan na jutro staje się realny. Wiem, że z Faial dostanę się rano autobusem do Ribeiro Frio.

Restauracja w Faial polecana przez moich wybawców. Siadam na zewnątrz. Zamawiam obiad, mimo że jest prawie dziesiąta wieczorem (należy się). W środku trwa jakaś rodzinna uroczystość. Wstawieni goście wychodzą ochłonąć, zapalić. Kończę obiad. Czas iść spać. Namiot rozbijam, właściwie rozkładam, na boisku piłkarskim, za jedną z bramek. I delektuję się idealnie wypoziomowanym legowiskiem.

Rano. 8.15 wsiadam do autobusu firmy SAM. Ciekawostka, każdy fotel w autobusie posiada pasy bezpieczeństwa. Transport na Maderze obsługuje kilka firm, dzieląc wyspę jak tort na kilka kawałków. Po prawie dwóch godzinach jazdy wysiadam w Ribeiro Frio (Zimna Rzeka) wprost przed barem „Faisca”. Nie mogę odmówić sobie powygrzewania się na słońcu przy obowiązkowej uma bica.
Dzisiejszy plan to kilkanaście kilometrów spaceru wzdłuż lewad do miejscowości Portela.

lewady

Lewady to unikalny system kanałów nawadniających. Prowadzą wodę z północnych stoków wyspy na bardziej suche południe. Zaczęto je budować – rękami afrykańskich niewolników – już w XVI wieku. Niektóre wykuli w skalnych zboczach, zwisając w wiklinowych koszach. Lewady świetnie funkcjonują do dziś. Łącznie ich długość to ok. 2000 km.

Ruszam. Trasa prowadzi trawersem wzdłuż pionowego urwiska, z jednej strony jest ograniczona skalną ścianą, z drugiej poręczami. Miejscami droga prowadzi zielonym, roślinnym tunelem. Jest bardzo przyjemnie: pluskanie wody, śpiew ptaków... Od czasu do czasu odsłaniają się niesamowite widoki na ocean i leżące w dole wioski, jednak na tej wysokości przejrzystość powietrza nie jest idealna, czasami wręcz widoczność ogranicza się do kilku metrów, kiedy wchodzę w chmurę robi się chłodniej i mokro.

Dochodzę do śluzy i skrzyżowania kanałów. Odpoczywam. Ciekawskie zięby domagają się moich płatków owsianych. Idę dalej w stronę Porteli, gdzie na turystów czeka sznur taksówek. Dziękuję. Powrót do stolicy Madery – Funchal odkładam na jutro. Chcę jeszcze jedną noc spędzić w górach.

W Porteli są dwa lokale typu restaurante snack-bar. Jeden z miraduro (punkt widokowy) i turystami, drugi niżej, spokojny lokalny. Na barze stoi wielka butla z żółtym napojem. Ryzykuję. Do wieczora delektuję się słodkim smakiem. Poncza to lokalny specjał, przywieziony z Indii przez Brytyjczyków. Bazą jest wódka trzcinowa z dodatkiem miodu, cukru, soku z cytryny i marakui.

poncha

Po kilku szklaneczkach w wysokim mieszanym lesie porastającym górską grań czeka na mnie namiot. Usypiam wsłuchany w szum poruszanych silnym wiatrem drzew i piski nerwowej pustułki, którą obserwowałem w ciągu dnia.

Norbert Napierała


Data publikacji: 25-05-2012 o godz. 23:56:13, Temat: Turystyka i Podróże

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,w_plecaku_madera,13328,html