Za drzwiami hotelowego pokoju

Wchodząc na salę kinową, w której za kilka minut miał się rozpocząć seans „28 pokoi hotelowych” byłam przekonana, że czeka mnie blisko półtorej godziny banalnej fabuły opierającej się na scenach łóżkowych, kończącej się jeszcze bardziej banalnym happy endem. Zaskoczyłam się, bo akurat banalnie nie było. Tylko sama nie jestem pewna czy to lepiej czy gorzej.



Kobieta i mężczyzna – główni bohaterowie, których imion do samego końca nie jest dane nam poznać, pierwszy raz spotykają się przypadkiem. Dają się ponieść emocjom i decydują się na niezobowiązującą wspólnie spędzoną noc.

Los jednak chce, że spotykają się niespecjalnie po raz drugi. Jej stanowisko do całego zajścia, na tym etapie, znacznie różni się od jego – uważa całą sytuację za spontaniczny wybryk, który nie może się powtórzyć. On chce kontynuować znajomość. Ona zmienia zdanie i dlatego spotykają się po raz kolejny. Poznają się bliżej, zaprzyjaźniają, zakoc******ą. W każdym z pokoi miotają nimi odmienne emocje. Są to czasem wyrzuty sumienia, czasem radość, smutek, ból, euforia. W każdym z pokoi poznajemy inne twarze bohaterów. Bawią się, śmieją, czasem tańczą i wygłupiają. Płaczą, krzyczą i znów się kochają. Ona mężatka. On ma dziewczynę. A mimo to nie potrafią zakończyć tej relacji.

Konwencja obrana przez reżysera - Matta Rossa nie do końca przypadła mi do gustu – przeskakuje on kamerą z pokoju na pokój, pokazuje wyrywkowo spotkania kochanków. Zamiast wzmacniać uczucie zainteresowania, powoduje zmęczenie. Ja z każdą kolejną sceną coraz mocniej odczuwałam bliżej nieokreślony niepokój, a wychodząc z kina czułam jedynie ból głowy. Jednak nie mogę ostatecznie powiedzieć, że jest to kiepski film. Na pewno jest na swój sposób poruszający. Nie jest lekki i przyjemny, ale przecież nie każdy musi taki być. No i czegoś ważnego uczy – żeby nie przeoczyć prawdziwego uczucia, nie uodparniać się na nie, nie wmawiać sobie, że nie istnieje, nie czekać do ostatniej chwili z walką o miłość. Jak na mój gust dało się ująć ten piękny przekaz z przystępniejszy sposób, nie drążąc dziury w głowie widzom, ale może wówczas nikt by na dłużej nie zapamiętał „28 pokoi hotelowych”. Mnie zapadnie w pamięć przede wszystkim dziwna uroda odtwórczyni roli głównej bohaterki, Marin Ireland, która utrudniała mi percepcję poszczególnych scen. No ale o gustach się przecież nie dyskutuje. Za to z przyjemnością się patrzyło Chrisa Messinę w roli kochanka, który emanuje tu ciepłem i szczerością.
Idea samego filmu ogólnie bardzo fajna i podejmująca szalenie aktualny temat, ale mam wrażenie, że twórcy nie do końca go udźwignęli. Chcieli podejść ambitnie do swojego pomysłu, jednak według mnie trochę przegięli i w efekcie powstała produkcja, której nie „przetrawi” większość widowni. Podsumowując - na „28 pokoi hotelowych” zapraszam zatem wszystkich zwolenników „układów bez zobowiązań”, żeby może inaczej spojrzeli na swoje relacje z partnerami i emocjonalnych masochistów, żeby się trochę pomordowali.

Aneta Pawłowska


Data publikacji: 20-05-2013 o godz. 23:21:17, Temat: Kino

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,za_drzwiami_hotelowego_pokoju,13610,html