Grawitacja

"Grawitacja" to najlepszy symulator kosmosu w historii kina zachowujący się jak głośna baba w tramwaju. Opowiada niezbyt mądrze, ale efektownie.



Zaczyna się progresją Antonioniego. Z kosmicznego brokatu wyrasta anemicznie powiększająca się kropeczka. Za minutę widzimy, że to człowiek w kombinezonie. Stąpa delikatnie po majestacie nieprzyjaznego czegoś, czego wszyscy jesteśmy częścią, ale czego nie potrafimy zrozumieć. I tu szach-mat. Pompatyczna symbolika drogi zostaje przełamana niby niczym – muzyczką country sączącą się z radioodbiornika kosmonauty. Zwykłego faceta. Facet ma na imię Matt (George Clooney) i przyleciał do pracy. Otwarcie wymarzone, godne własnego kanału na Youtube. „Grawitacja” obiecuje nam w tym momencie bezwstydnie ciche kino hipnozy, za którym czasem tak bardzo nam się tęskni. Ale niestety. Później, poza kilkoma fragmentami, potrafi już tylko pięknie kłamać, że żadnej obietnicy nie było.

Pomysł Cuarona, draśnięty jakby troszeczkę filmem „Essential Killing”, jest prosty. Dwoje ludzi walczy o życie, o powrót do strefy tytułowej grawitacji. Próbują przetrwać w układzie słonecznym, który jeszcze nigdy nie był w kinie tak zachwycający i jednocześnie tak niebezpieczny. Kosmos „Grawitacji” ma w sobie szatański urok oceanu z „Wielkiego błękitu” Bessona. Coś, co sprawia, że nawet w chwili największego zagrożenia mamy chęć zatrzymać się i popatrzeć jeszcze tylko przez małą chwilę.

To w ogóle, pomimo niebywałego kroku w przód pod względem technologii, film powrotów. Film powrotu do prostej historii z jednobarwnym finałem. Powrotu do kina dziecięcej magii, wyczarowującego obrazy, co ich widz nie dostrzeże nawet w czasie odwiedzin w najpodlejszej dzielnicy miasta. I film o powrocie do życia. Koncepcie, który przez lata windował na arcydzielną półkę szereg kinowych evergreenów. I, bang, który tu ciągnie „Grawitację” w dół. Nie działa zupełnie. Czarna dziura. Najwyraźniej niezawodny na Ziemi myk przestaje wibrować poza nią.

Panem Cogito, czyli bohaterem „każdyznasowym”, jest tu naukowiec Ryan Stone (Sandra Bullock) z niepotrzebnie przegadanym i wykrzyczanym zapleczem biograficznym. W skrócie - przeszłość odcięła jej tlen, życie na świecie straciło kierunek („tylko jadę, tylko jadę”) i wystrzeliło ją w przestrzeń kosmiczną, aby mogła zetknąć się z absolutem. Odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, dlaczego, mimo próżni za nami i próżni przed nami, warto oddychać. Dlaczego niedoszły samobójca w chwili napadu potrafi jęknąć do oprawcy „proszę, nie zabijaj”? Co sprawia, że mimo fruwającego wokół ścierwa, kłamstw i marazmu, wciąż chcemy być przyciągani? Sama odpowiedź nie jest najważniejsza. Liczy się jej styl. „Grawitacja” obrała wybuchową metodę thrillera science-fiction. Stone przybiera więc - w nieco nazbyt teledyskowej scenie - pozycję embrionalną, żeby za chwilę przefiltrować swoje odrodzenie przez żywioł wszelaki – ogień, powietrze i wodę. Wszystko w rytm nieznośnie często punktowanej muzyki, wpakowanej chyba na przekór początkowego przypomnienia, że w przestrzeni kosmicznej ani mru mru, cisza, bo próżnia dźwięku nie roznosi. Symfonia „Odysei kosmicznej 2001” miała lepszy gust. Niemniej jednego „Grawitacji” odmówić nie można. To najlepsza rozrywka ostatnich lat.



Grzegorz Rolecki


Data publikacji: 27-10-2013 o godz. 20:09:01, Temat: Kino

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,grawitacja,13695,html