Filmy i filmiki

Masowy przeszczep uśmiechu to zabieg w kinie ryzykowny, ale opłacalny. Trzeba obejść sanepid krytyków; nurkować w kałuży, gdzie dno jest poziomem morza i negocjować z terrorystą grożącym, że jeśli go nie odprężysz, wysadzi twój kredyt mieszkaniowy w powietrze. Potem można już spokojnie znieść jajo na tle ścianki promocyjnej upstrzonej słowem „roku” lub „ostatnich lat”. Czy „Król życia”, polski przeszczep uśmiechu, wyróżnia się wśród oferujących „natychmiastową ulgę” filmoleków na wzdęcia? Wyróżnia się – formą i aktorstwem.



Zaczyna się jak „Dzień Świra”. Edward (Robert Więckiewicz) ma czterdzieści parę lat – połowę spędził na żarciu się z żoną (Magdalena Popławska), olewaniu córki (Anna Niedźwiecka) i pańszczyźnie w korporacji pod egidą demonicznego szefa (Krzysztof Czeczot), który gra tu jak przeciwnik Bonda. Jak to zwykle jednak bywa w kinie terapeutycznym, napotkane coś lub ktoś wywołuje w bohaterze przemianę na lepsze; dla przykładu - drzewo.

Ta metamorfoza, chociaż medycznie jako tako udokumentowana, wydaje się w zaprezentowanym języku filmowym zbyt gwałtowna; czasem mamy wrażenie, że oglądamy radośniejszą wersję „Memento” – rzeczy o detektywie cierpiącym na zaburzenie pamięci krótkotrwałej. U Nolana chodziło jednak o niemożność dojścia do prawdy, a w „Królu życia” mamy sytuację odwrotną; prawda winna tu być budowana silniejszym fundamentem. Garść agrafek spinająca kolejne pomysły scenarzysty byłaby na wagę złota.

A Więckiewicz? Rośnie w trakcie projekcji. Nie od razu kupuje się ten garnitur frustracji, podobnie jak w „Ziarnie prawdy”. Dopiero, kiedy zakukułczy z pijaczkami, jak Nicholson z wariatami, powspomina z "Kapslem" Topą albo pochichra się z Popławską, która sympatycznie grymasi – wtedy to oglądamy, te wrzenia i zamrożenia i szczerość. Bo szczerość podana metodą kropelkową drąży beton. W „Królu…” tęskni się do prostoty "ludzi i ludzików"; do idyllicznej w swoich słabostkach wspólnoty z filmów Kena Loacha albo tej, która za PRL-u wspólnie zamiatała przydomowe chodniki, żeby dziś rogiem gazety upuszczać sobie krew.

„Król życia” nie jest szczególnie zabawny. Jeśli już, to bardziej atmosferą niż dialogiem. Mimo początkowej obietnicy powrotu z kapturkiem koterskich cytatów, pokazuje o wiele więcej niż mówi. Sceny spawane są fotografią powracającego miejsca, a nie progresją wydarzeń. Czas mierzy się tu windą, przystankiem, palarnią i kanapą w salonie. Mikrokosmosem, gdzie orbitujący wokół siebie ludzie określają, czy stanie się on miejscem znikania czy może pojawiania. Czy dobrze otworzyć gębę do Sąsiada; czy warto zaczepić naprutego kumpla z podstawówki; czy pryncypał wymaga słownego lania? Banał właściwie, ale ukochany, wymodlony i zjedzony.
Poza tym, odpowiedź pozytywna rodzi kilka fajnych scen, negatywna to już pomysł na inne filmy, które zresztą również w „Królu życia” mamy. Reżyser, w stylu allenowskim, żongluje bowiem stylistyką kina niemego, animacją i bardzo chętnie korzysta z ujęcia pierwszoosobowego – fragment zanurzenia w wannie to prawie „Absolwent”. Prawie, bo tam był basen. Głębokość zanurzenia też różna.

Grzegorz Rolecki

fot. materiały dystrybutora




Data publikacji: 22-09-2015 o godz. 03:04:00, Temat: Kino

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,filmy_i_filmiki,13870,html