Do kogo idziesz? - Przybysz w bohomass lab

- Utworu „Mercedes Benz” się nie gra, proszę pana. Dziewczyny go tylko śpiewają. – skomentowała repertuarową potrzebę jednego z widzów. Ona wie, że umie śpiewać, więc mogła skupić się na graniu. Jak poszło? Mocno, szczerze i z nieoczekiwaną puentą – Natalia Przybysz zdecydowanie lepiej wypada w repertuarze swoich mistrzów. W sobotę odwiedziła bohomass lab.



Lekko zachrypnięte gardło przywitało się z bohomasą dostawą „Prądu” - kawałkiem tytułowym, „Miodem” (zapowiedzianym jako „piosenka, którą lubią śpiewać mężczyźni”) i „XJS” z gitarą skradzioną Lenny’emu Kravitzowi. Nie słychać w nich było soulowej antygrawitacji wokalu, który unika zderzeń ze ścianą instrumentów i wyrywa z zeszytu epilog, żeby słać fraszki do oślej ławki akompaniamentu. Od roku są nieobecni; poszli na wspólne wagary, a Natalia zderza się czołowo z dwoma elektrycznymi wiosłami. Żegnaj, „Maupko…”. Żegnaj, „Siło sióstr”. Usprawiedliwienie? Wzięło ją po "Tribute to Janis Joplin".

Przeboje „Prądu”, posiniaczone bębnem basowym, pachną surowym mięchem. Nie tak surowym jak chociażby Grinderman, ale surowym wystarczająco. Riff nie jest tu ripostą, raczej odszczekaniem. Motyw „Miodu” grają twardą harfą mostka, daleko od gryfu. Eksplodujący „Nie jestem twoją laleczką” przypomina z kolei mniej udaną wersję „Good Times Bad Times” Zeppelinów – krztusi się trochę w przeskoku na refren, co wymusza tankowanie w powietrzu; łopatę ze studia trzeba zasypać graniem na żywo. Przy okazji „Laleczki” dziwić może nazbyt dosłowna interpretacja fajowego tekstu - zarówno przez męską jak i żeńską część słuchaczy. Odwrócony dekalog bluesa od zawsze zajmował się odcieniami słabości, grzeszków i konstytucją „doła”. Z lenistwem kobiecie tak samo do twarzy, jak facetowi w teledysku „Cold shot” Steviego Ray Vaughana. Numery o babskiej niechęci do sprzątania i kupowaniu jaguara XJS są Polsce najwyraźniej potrzebne. Natu, zachęcona przez Katarzynę Nosowską, poważniej spojrzała na własne pisanie, archeologię wnętrza. I dobrze, bo Maria Peszek to za mało.
W ogóle świetnie, że wspomniane hymnuty - popularni łyżwiarze smartfonowych tafli - zostały sprzątnięte ze stołu już na początku wieczoru. Stojącym w kolejce po znajome dźwięki przyniosły natychmiastową ulgę. Pisk, szał, Instagram. A pięcioro opowiadaczy mogło opowiadać dalej. Mocniej i ciekawiej.

Koncertowe „Nazywam się niebo” straciło intymny klimat na rzecz grupowego doznania – terapii śpiewanej razem z publicznością. Poprowadzona przez banjo Filipa Jurczyszyna „Królowa śniegu” to jeden z mocniejszych punktów i płyty i koncertu. Fiordowy folk ze słodko-kwaśną liryka, w której Przybysz od zawsze wypadała przekonująco. Neil Young mógł podszeptać jej słówko, może dwa.

„Kwiaty ojczyste” Niemena zapoczątkowały jaśniejszą stronę występu. Podtrzymały ją późniejsze „Do kogo idziesz” z debiutanckiego albumu Breakoutu, „S.O.S.” Jeremiego Przybory oraz „Ball and chain” Janis Joplin. Istny festiwal coverów przygarniętych do zapomnianej piersi jak sieroty po znanych rodzicach. I zaskoczenie! Wydają się streszczać Przybysz lepiej od samej Przybysz. Nieomijalna jakość tych Nalep i Niemenów popycha artystkę do rzeczy większych. Musi unieść znicz i dojrzeć ze stoperem w ręku. Tu, na klubowej scenie, między pianką z piwem a przeciągiem z okna. Śpiewając przepiękną wersję Przybory nie jest kimś innym. Nadal jest tym samym intensywnym zdarzeniem, pantomimą na ramiączkach. Nie jest wtedy rockowa, bluesowa, folkowa ani hiphopowa. Jest przejmująca. Nie buntuje się ani nie godzi. Opowiada. Sam ten popis stanowi punkt na radarze talentu i obietnicę poranka. Zostaje czekać na więcej. Głód przyjacielem twórcy.

Grzegorz Rolecki
grolecki@wici.info





Data publikacji: 12-10-2015 o godz. 12:36:01, Temat: Muzyka

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,do_kogo_idziesz_przybysz_w_bohomass_lab,13887,html