Full HD

Polską prapremierę sztuki Hanocha Levina „Wszyscy chcą żyć” zwieńczyło przekorne „Niech żyje nam” dla Beaty Wojciechowskiej, która obchodzi jubileusz 30-lecia pracy artystycznej. Refren zasłużony, bo jej rola jest najlepszą odpowiedzią na pytanie konkursowe „dlaczego warto przeżyć ten spektakl?”.



Do wygrania dwie nieprzejedzone godziny plus przerwa na teatralny greps. Rozmasują one spazmy naszych mięśni gotujących się do rozkładu w „modelu wakacyjnym” najsłynniejszej trumny w Polsce i zarazem najmniej praktycznej nagrodzie świata. Mowa oczywiście o zabawie zorganizowanej przez Teatr Żeromskiego przy okazji scenicznego debiutu „Wszyscy chcą żyć”, drugim po „Jakisiu i Pupcze” czytaniu izraelskiego klasyka w Kielcach. Żeby wygrać trumnę, należy w formie pisemnej rozpoznać sens istnienia. Dziwne. Przecież nagrody w plebiscytach zazwyczaj służą celebracji życia. Telewizor przedłuży nam wieczór, lodówka poszerzy nadwagę, a tablet da jelitom szansę na lepszy procesor. A trumna? Wszyscy jej użytkownicy narzekają na zbyt ciemny ekran. Kto żyw ucieka w Full HD, aby filtr na dupie koleżanki robił sobie jaja z „Myśliciela” Rodina. Majestat zbitej dechy każe potencjalnemu odbiorcy odsuwać od siebie moment jej użyteczności. Kiedy pada nam bateria, mamy nagłą potrzebę zadzwonić jeszcze raz.

Levin skazuje na ten los hrabiego Poznę (Krzysztof Grabowski), któremu pod-anioł Gulgelewicz (Edward Janaszek) wraz z aniołem śmierci Śmiercieckim (Mirosław Bieliński; denkami od butelek upodobniony do Tadeusza Fijewskiego) składają propozycję nie do odrzucenia. Umierasz w piątek albo w ciągu trzech dni przyprowadzasz „zastępczyka” - kogoś, kto z własnej nieprzymuszonej woli zgodzi się za ciebie umrzeć. Pomysł na tragikomedię znakomity; to z niego mógł czerpać Woody Allen tworząc jedną ze swoich noweli do „Przejrzeć Harry’ego” - opowieści o facecie, który umawia się z prostytutką w mieszkaniu znajomego. Wtedy po znajomego przychodzi kostucha i myli swoje ofiary. Ofiarą Śmiercickiego jest Pozna - strona główna portalu TMZ, wzór hedonisty z Hollywood. Tak, jak Charlie Sheen dowiedziawszy się o HIV wpada w narkotyczny ciąg, tak Pozna szuka kogoś, komu mniej od niego opyla się żyć. Ale akurat na tym targowisku każdy chce kupić, niewielu chce sprzedać. I kuternoga (Brykczyński) i garbuska z musicalu (Pszeniczna) i zmarnowane ojce Pozny (Bielińska, Głogowski) i prawie czarnoskóry niewolnik Bamba (Żłobiński). Dlaczego wszyscy chcą żyć? Bo nikt nie chce umrzeć.

Śmierć to nie komisja wojskowa. Nie zaczepimy wychodzącego z gabinetu kumpla pytając, czy musiał ściągać gacie. Kolega nie wychodzi, a kolejka coraz mniejsza. Ani nie oddział położniczy. Nie dowiemy się od sąsiadki, czy bolało; sąsiadka wie, ale nie powie. Doświadczenie śmierci zostaje przez Levina oswojone fizjologią życia – dupą, cyckiem, sikaniem, poceniem, pierdzeniem i pukaniem. Wszystkie te odruchy chowamy jak sińce po przegranej bójce; ktoś nam przyłożył, lecz my z godnością próbujemy wczołgać się do mieszkania; kawał mięcha upiec z cynamonem. Czy po śmierci gwiazdora czytamy o robieniu w pieluchę, wymiocinach i studni jęków? Nie, on wtedy odchodzi we śnie, najlepiej w gronie rodziny i nawet jeden bąk mu nie uleci. Forma buduje majestat treści. Zgon pożartego przez chorobę „Wielkiego Liberace” był dla Scotta Thorsona absurdem tak ogromnym, że musiał go estetycznie odrzucić na rzecz barokowego widowiska. Tylko wtedy pozorował progresję i utkaną palcem babuni „kolej rzeczy”. Potrzeba rytuału utlenia każdego człowieka i wcale nie wywodzi się z religii. To religia jest odpowiedzią na potrzebę rytuału.

Scenografia kieleckiego spektaklu puentuje ów rytuał karuzelą z objazdowego cyrku; błahostką dla jednostki chwilową, dla gatunku stałą. Dzieci z miasteczka umierają, cyrk zawsze wraca. Metafora to niezbyt wyszukana, przygrywał jej Fellini. Wytwarza jednak praktyczną energię, którą wzmacnia mięsiste tłumaczenie Agnieszki Olek i szlachetne dudnienie w wykonaniu klezmersów z Tempero. Spektakl Dawida Żłobińskiego – próbowany jeszcze za czasów Piotra Szczerskiego - ma tempo, konsekwencję i zmyślnie skonstruowaną aurę.

Na szczególną czułość zasługuje jednak rola Poznabuchy, nieszczęśliwej żony Pozny. Beata Wojciechowska skradła spektakl Krzysztofowi Grabowskiemu, który gasł tyle razy, ile razy jego partnerka pojawiała się na scenie. Jej depresja w pidżamie wygrana jest z wyczuciem Roberta De Niro w „Jackie Brown”. Owszem, niesie ją szczodrość autora sztuki, ale każdy trafiony kapeć na policzku i zębny zgrzyt uświadamia, jak można było tę rolę schrzanić i do nieprzytomności rozbuchać. Jej zakopana w pieleszach zmysłowość do końca pozostaje krwiokostna i bardzo serio; nawet w obliczu mieszanych z zegarkiem w ręku cytatów typu instant: „kobieta nie schodzi do grobu bez jaj swojego męża” lub „mężczyźni lubią wchodzić wejściem dla służby”. Pozna to człeczek mimowolnie domalowany do „Ostatniej wieczerzy”, postać wielowymiarową szyje jednak Poznabucha.

Gra tu nawet finałowe pęknięcie w rytm „A Fifth of Beethoven” - disco kiczowiska Walthera Murphy’ego. Ubrany w apostolski frak Andrzej Plata mruczy nam do uszu, że wszystko będzie dobrze. „Bujda” - kpimy pod nosem, nie przestając tupać nogą.

fot. Krzysztof Bieliński

Grzegorz Rolecki


Data publikacji: 06-03-2016 o godz. 23:55:42, Temat: Teatr

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,full_hd,13909,html