Wywiad z głównym Ocelotem

Julian Hasiej, dyrektor artystyczny, choreograf i reżyser spektaklu grupy artystycznej Ocelot przyjechał razem ze swoimi wykonawcami na trzydniowe występy do Kielc.



Pan Julian jest zawodowym tancerzem. Występował w Operze Wrocławskiej, Teatrze Wielkim w Łodzi, Estradzie Śląskiej. Jego droga artystyczna dwukrotnie zaprowadziła go do Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego (1963-66 i 75-86). Wiele lat pracował jako choreograf i kierownik baletu w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Oto, co opowiedział mi o Ocelocie:

- Skąd pomysł na Ocelota?
- Po pierwszym naszym występie w Berlinie w 1999 roku dla firmy Canon na targach sprzętu komputerowego i telewizyjnego zostaliśmy okrzyknięci najlepszą grupą artystyczną. W tym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej, Bogdan (Bogdan Zając, fundator i prezes Fundacji Wspierania Kultury Ruchu OCELOT, założyciel grupy artystycznej OCELOT, Trzykrotny Mistrz Świata w czwórkach męskich w akrobatyce sportowej, dyplomowany lekarz medycyny specjalizujący się w rehabilitacji) ze swoim doświadczeniem, ja ze swoim. Podjęliśmy decyzję, aby to ciągnąć. Dalej była z jednej strony praca warsztatowa, a z drugiej budowanie większego widowiska, z ludźmi, którzy w tym momencie byli do dyspozycji i też na to przystali, bo było to wyzwanie ciekawe, spontaniczne, dość wariackie.

-Ile czasu zajęło przygotowanie pierwszego programu?
- Nie mogę odpowiedzieć ile czasu, bo to trwa ciągle: w trasie, w nowym miejscu. Teraz nie jest tak, jak pracowałem kiedyś, kiedy miałem określony czas na przygotowanie premiery: miesiąc lub dwa. My praktycznie nie mamy czasu. Na dodatek spektakl ewoluuje, zmienia się. Bardzo często to zależy od samych artystów, to od nich wychodzi. Oni mnie inspirują. Daję im wolną rękę, a człowiek, który nie jest kontrolowany czasami wpada na jakieś pomysły. Ja je oglądam z drugiej strony, oceniam, czy są dobre, czy nieco gorsze. W ten sposób rodzą się nowe sceny. To nie jest tak, że sobie siadam, piszę scenariusz, wykreślam poprzednie, dokładam następne sceny, potem o tym gadamy, a dopiero potem pracujemy. Mamy bardzo ograniczone możliwości i czasowe i miejscowe. Trenujemy w sali szkolnej. Musimy znaleźć czas na naszą pracę między zajęciami z wf. i treningami drużyn. Często jest to godzina albo dwie. Poza tym twórczość wymaga intymności, wspólnoty, którą ciężko jest osiągnąć w wielkiej sali. I dlatego nie mogę odpowiedzieć, ile czasu zajmuje nam praca nad przedstawieniem. Dla mnie to, co robimy, jest wariactwem, twórczym szaleństwem.

-Jak scharakteryzowałby Pan widowisko, które prezentujecie?
- Przedstawienie ciągle się zmienia głównie z racji prowadzącego. W naszym przedstawieniu jest człowiek, który prowadzi spektakl. To ja zobrazowany na scenie: reżyser, choreograf, pomysłodawca, realizator, czyli facet, który po prostu tworzy swoje wizje. Pierwszym "przewodnikiem" był człowiek mim, taki arlekinowski, potem drugi mim, który pracował u Henryka Tomaszewskiego, zastąpił go aktor dramatyczny, a tego z kolei artysta z teatru muzycznego - śpiewający, o mniejszym zacięciu ruchowym. Na koniec - i to uważam za najlepsze - pojawił się wyhodowany na własnej piersi człowiek z tej grupy, który jest obecnie. Człowiek wszechstronny. Do tego dążymy w przypadku wszystkich członków zespołu: do wszechstronności. Zależy nam, aby przekazać jak najwięcej prawdy ciałem, jak najwięcej poznać możliwości ekspresji, a tego jest bardzo wiele: balet, teatr muzyczny, teatr dramatyczny, teatr ruchu, pantomima, sport. Gdy pojawiał się inny prowadzący, pod kontem przewodnika na kanwie umiejętności technicznych poszczególnych członków zespołu, rodziły się wiązadła tego przedstawienia. To spektakl, który składa się z wielu scen, każda scena ma coś do powiedzenia. Każda scena ma coś do przekazania widzowi: radosnego, symbolicznego, metafizycznego. Te sceny nie są puste, nie są tylko pokazem jakichś sprawności - to mnie nigdy nie interesowało. Mnie fascynuje ich sprawność, ich umiejętności, ale cały czas przekonuję ich do tego, aby za każdy razem znali odpowiedź na pytanie: a po co to robisz, czemu to służy. Okazuje się, że poprzez sprawność fizyczną można pokazać wiele dodatkowych rzeczy, takich od serca.

-W jakim miejscu na mapie teatralnej - polskiej, światowej można umieścić Ocelota?
- Jestem pewien, że nie ma zespołu, do którego można by nas było przyrównać. Dlaczego? A bo ludzie są ukierunkowani w jedną stronę, np. ktoś się zajmuje baletem, pantomimą, estradą. Natomiast ja to wszystko staram się łączyć tak różnie, że sądzę, że Ocelot jest eksperymentem totalnym. Na scenie pojawiają się różni ludzie. Być może na scenie niedługo pojawi się wokal, może ktoś z jeszcze innej branży teatralnej: aktorskiej, ruchowej, tancerze, mimowie. Przez to, że nie mamy jakoś określonego swojego image'u, człowiek otwiera się na wszystko. Staram się ich nie wiązać, nie szufladkować. Myślę, że oni sami mają z tego jakąś frajdę i satysfakcję, że widz, który przychodzi, jest w szoku, że ogląda coś przedziwnego, wspaniałego, impulsywnego, że jest dużo ekspresji, prawdy, no i wnętrza. Te wszystkie cechy, które gdzieś w moim doświadczeniu, zawsze były zawężane, gdy człowiek był ukierunkowany tylko w jakimś kierunku. Ciało ma przecież tak wiele do powiedzenia, jak i tekst, ja operuję ciałem, artyści dramatyczni tekstem.

-Jak to się stało, że pan - zawodowy tancerz, mim Tomaszewskiego - trafił do Ocelota?
- Przypadek, zadzwonił do mnie znajomy i powiedział mi o Bogdanie Zającu, szukającym osoby, która przygotowałaby mu choreografię na wstęp na targi. Byłem już na artystycznej emeryturze, pomyślałem - spróbuję. Na początku podchodziłem do tego z dużą rezerwą i nagle wzięło mnie wariactwo. Okazało się, że cała praca w Ocelocie idzie w tak ciekawym, nieokreślonym kierunku, że chciałem spróbować.

-Czy człowiek o takim bagażu doświadczeń artystycznych może się czegoś w Ocelocie nauczyć?
- Dzięki pracy z tymi młodymi artystami po raz kolejny otworzyłem się na nowe możliwości. Ja także w tym wszystkim coś nowego poznałem. Oni mnie inspirują, prowokują, denerwują: coś się dzieje. Sztuka to wszystko: chłonąć wszelkie szanse, możliwości poznawania samego siebie, które nam daje czas, daje życie. Moim młodym artystom mówię: patrz dookoła, co się dzieje, obserwuj, nie bądź bierny, bo to wszystko może ci się przydać na scenie właśnie w ruchu. To są te lekcje, które zdarzają się bez przerwy. Człowiek ciągle czegoś doświadcza, ciągle mnie coś zaskakuje, jakieś przeżycie, wydarzenie. To byłoby nudne, gdybym raptem stanął w jednym miejscu i powiedział: robię tylko to. Wtedy dałbym sobie spokój. Przekazuję tym młodym ludziom słowa jednego z moich mistrzów: Nie wolno ci być jak beton. Masz być jak gąbka, chłonąć i oddawać. Z betonu nie wyciśniesz ani jednej kropelki.

-Jak wygląda codzienna praca zespołu?
- Wariacka. W zależności od czasu, proponowanej trasy, dodatkowych spektakli. W bazie mamy do dyspozycji także mała salkę w domku kultury. Tam artyści mogą indywidualnie trenować, nad sprawnością, czy artystycznym wyrazem. W lukach między wyjazdami mamy zajęcia warsztatowe, lub pracowanie nad kolejną sceną. Nie zapominajmy, że oni muszą ciągle dbać o swoją kondycję i umiejętności techniczne. Ja im mówię: ty masz być gotowy, a jak Ty to zrobisz, to już Twoja sprawa. Możesz ćwiczyć nawet w toalecie, na korytarzu, jeśli tylko tam będzie na to miejsce.

-Na scenie jest też zespół muzyczny.
- Od zawsze myślałem o naszym własnym zespole grającym na żywo. Teraz to mamy. To drugi czynnik budujący magię przedstawienia. Dzięki muzycznym prowokacjom możemy przekazać jeszcze więcej emocji, a zwłaszcza, dzięki temu nieuchwytnemu momentowi zderzenia muzyki z działaniami ludzi na scenie. To jest bardzo ważne w tym widowisku. Z muzykami rozmawiam tak, jak z artystami ruchowymi. Musicie patrzeć i widzieć, co się dzieje. Artysta może czasami zadziałać inaczej, a wy musicie to wyczuć. Nie macie prawa grać sobie, niezależnie od tego, co dzieje się na scenie.

-Jak powstaje muzyka do nowych scen?
- Czasami muzycy oglądają gotową scenę, czasami poznają ją z mojej opowieści. Dużo mówię, opowiadam im, a potem proszę, aby przełożyli to na język muzyki. Muzyka nie może być po prostu ładna. Muszę coś poczuć, gdy ją słyszę. I to samo musi czuć wykonawca. Rezygnujemy z utworów, które nie przesyłają artystom energii, które sprawiają, że oni na scenie czują się źle. Wtedy poszukujemy dalej: to musi być doskonała łączność muzyczno-ruchowa.

-Ocelot często kojarzony jest z cyrkiem.
- To zdarza się często. Widzi się namiot, więc trudno skojarzyć to z czymś innym niż cyrk. Musimy łykać tę gorzką pigułkę. Sam z pełnym szacunkiem podchodzę do każdego zawodu, który jest wykonywany profesjonalnie. Tak samo podchodzę do cyrkowców, ale przyznam się szczerze, że cyrku nie lubię. Nie interesuje mnie to. I tu śmiem twierdzić, że cyrkowcy nawet najlepsi, jakich oglądałem, nie dali by rady pracy z nami. Mam wrażenie, że ten charakter pracy, to coś innego, zaczęłoby ich denerwować, bo oni są już określeni. Tak jak tancerz klasyczny jest określony. Równie śmiało i odważnie stwierdzę, że ci wstępujący w Ocelocie, w cyrku pracy by nie znaleźli. Ich by to denerwowało. Uważam, że oni już są chorzy. Na szaleństwo i na sztukę.

- Czego życzyć Ocelotowi?
- Stabilizacji, własnego miejsca do pracy, szansy na długie próby. Stabilizacji, która umożliwi nam pracę twórczą. Abyśmy nigdy nie zapomnieli o wariactwie....



Na wywiad namówiłam także jednego z młodych artystów Piotra Wąsika, który na scenie "walczył" z kilkunastoma obręczami hula-hoop, a także czarował i straszył publiczność na podwieszonym pod dachem namiotu trapezie.

- Skąd się pan wziął w Ocelocie?
-Wziąłem się z castingu, dwa lata temu w Warszawie, gdy Ocelot tam grał. Jestem jedynym w grupie człowiekiem ze środowiska cyrkowego. Reszta to byli akrobaci sportowi. Ciężko było na początku, teraz też nie jest lekko. Ciężko było się przestawić na tą inność. Poza tym, że trzeba robić jakieś sprawnościowe rzeczy to jeszcze dodatkowo grać charakter mimiką twarzy, ruchami, gestem.

-Czy pan Julian Hasiej prowadzi zespół twardą ręką?
- Nieraz tak jest, nieraz daje nam wolna rękę, że możemy szukać swoich kierunków. Ogląda każdy spektakl i kiedy zauważy coś nowego w naszej grze, mówi nam, czy idziemy w dobrą, czy zła stronę. Sami też szukamy swoich pomysłów.

-Czy kontuzje zdarzają się często?
- Zdarzają się głównie na treningach, ale nauczyliśmy się z nimi radzić.

- Czy zdarzają się wam wpadki, pomyłki, zauważalne dla publiczności?
- Raczej nie, potrafimy to ograć tak, ze widownia się nie zorientuje. Znajomi ze szkoły cyrkowej, którzy byli w Warszawie na każdym spektaklu, twierdzili, że wpadek nie widać.

- Co jest ważniejsze w Ocelocie, kondycja czy wyraz artystyczny?
- Wszystko. Nie byłoby wyrazu artystycznego bez formy, więc to jest nasza baza, podstawa. W czasie spektaklu musimy dawać z siebie wszystko, aby zaczarować publiczność.

- Czy da się coś robić poza Ocelotem? Jesteście młodzi, czy macie czas dla siebie?
- Raczej nie bardzo. Mamy dużo wyjazdów, tras, pokazów, nie mamy czasu na prywatność.

- Czy jest trema przed spektaklem?
- Zawsze jest, choćby z szacunku dla widza. Ale ja sobie jakoś z nią radzę. Już trochę z Ocelotem występuję, a niepotrzebne nerwy mogą zaszkodzić naszemu widowisku.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Pista


Data publikacji: 19-10-2005 o godz. 14:00:00, Temat: Teatr

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,wywiad_z_głlwnym_ocelotem,5897,html