Odkrywcy i rabusie

Wandale, hieny cmentarne, złodzieje zabytków - tak określają ich jedni - inni mówią o nich w superlatywach: pozytywnie zakręceni pasjonaci ratują ginące pamiątki historii. Z roku na rok przybywa w Polsce domorosłych poszukiwaczy skarbów i reliktów najnowszej przeszłości. Wraz z nimi przybywa kontrowersji wokół amatorskiej eksploracji.



Archeolodzy, delikatnie mówiąc, nie kochają amatorów poszukiwania skarbów i już dawno wypowiedzieli im wojnę. Jednym z nich jest dr Wojciech Brzeziński z Muzeum Archeologicznego w Krakowie, który podczas zorganizowanej kilka lat temu wystawy pod znamiennym tytułem "Odkrywcy i rabusie w archeologii" przemawiał tak: - Zjawiskiem stosunkowo nowym w polskiej archeologii jest niszczenie stanowisk archeologicznych przez poszukiwaczy skarbów, posługujących się wykrywaczami metali. Dysponując nowoczesnym sprzętem, poszukiwacz jest w stanie obrabować w ciągu jednego dnia szereg obiektów (jak np. groby), niszcząc przy tym układ warstw kulturowych i pozbawiając zabytki kontekstu kulturowo-chronologicznego.

Winny jest Wołoszański i poszukiwacze

Dalej dr Brzeziński oskarża eksploratorów o zwykłą pazerność, a media o to, że im sprzyjają: -Rozkopywanie przez poszukiwaczy skarbów stanowisk archeologicznych wynika albo z pobudek kolekcjonerskich na prymitywnym poziomie (...), albo z przyczyn materialnych, z zamiarem odsprzedaży na giełdach staroci. Wszelkie opowieści o współpracy z archeologami, o omijaniu stanowisk archeologicznych, są tylko perfidną próbą usprawiedliwiania własnych nagannych działań, obliczoną na łatwowierność społeczeństwa. Niestety w Polsce działają liczne kluby i stowarzyszenia poszukiwaczy, wydają nawet własne pismo, a ich poczynania bywają nagłaśniane w środkach masowego przekazu.

Rzeczywiście media lubią poszukiwaczy, a ludzie chętnie śledzą opowieści o ich odkryciach. Cykliczne programy na antenie TVP 3 w Gdańsku i Wrocławiu, publikacje w lokalnych gazetach i wreszcie kanały takie jak Discovery czy National Geographic cieszą się niesłabnącą popularnością.

W podwodnym grobie

Jednym z poszukiwaczy, którego poczynania bywają nagłaśniane w środkach masowego przekazu, jest Marcin Jamkowski, redaktor naczelny polskiej edycji miesięcznika National Geographic. Przed laty zaczynał jako nurek i poszukiwacz amator, publikujący m.in. w jednym z pism eksploratorskich. W 2005 roku wraz z naukowcami z centralnego Muzeum Morskiego, specjalistami z Marynarki Wojennej i nurkami z całego świata zorganizował wyprawę, która dotarła do zatopionego przed 60 laty niemieckiego liniowca Steuben. Statek rażony radzieckimi torpedami zatonął w lutym 1945 roku, grzebiąc w swoim kadłubie 4500 osób (3 razy więcej niż zginęło na Titanicu).

Oto fragment relacji poszukiwacza: Wrak leży na lewej burcie. Z prawej burty wyziera ogromna dziura po radzieckich torpedach - ma rozmiary 4 na 10 metrów. Dookoła wraku porozrzucane są ludzkie szczątki - kości, czaszki, mundury i buty. Jest ich tyle, że jeden z członków załogi statku Baltica, z którego nurkowaliśmy, łowiąc ryby wyciągnął na haczyku z dna ludzką kość. Postanowiliśmy nie wchodzić do wnętrza wraku. Nie tylko dlatego że to bardzo niebezpieczne, ale przede wszystkim, dlatego, że kimkolwiek by nie byli spoczywający tam na dole ludzie, winni im jesteśmy szacunek. Nurkowaliśmy na ich grobowcu. Wyprawa odniosła nie tylko sukces medialny, ale przyczyniła się do wyjaśnienia tajemnicy Steubena i przysporzyła archeologom morskim wiele cennego materiału do badań.

Paragrafy kontra karabiny

Przeciętni poszukiwacze nie mają jednak do dyspozycji ekip płetwonurków, podwodnych robotów i specjalistycznych jednostek. W pogoni za znaleziskiem życia błądzą z wykrywaczami metali po lasach, polach i bunkrach.

- Wykrywacz kupiłem za sześćset złotych - mówi Marek, 28-letni członek jednego ze śląskich klubów miłośników eksploracji (takie organizacje jak grzyby po deszczu powstają w całej Polsce). - Kiedy tylko robi się cieplej, ruszam w teren. Czasem sam, czasem z żoną, a bywa, że szukamy większą grupą.

Marek ma na koncie kilka "odkryć": znalazł części niemieckiego samolotu, który runął po starcie z lotniska pod Wrocławiem, fragmenty żołnierskiego rynsztunku (ładownice, sprzączki, nieśmiertelniki) i zardzewiałe lufy karabinów z zamkami. - Za to gonią nas najbardziej - żali się. - Przepisy są takie, że prawie każdy wojenny złom można zakwalifikować jako broń, za której nielegalne posiadanie idzie się za kratki.

W niejasnych przepisach gubią się w nich nie tylko poszukiwacze, ale i urzędnicy, policjanci, a nawet prokuratorzy. Dlatego z ostrożności wystawiają akty oskarżenia jak przeciwko członkom zbrojnej mafii.

Michał (imię zmienione), pasjonat militariów z Tczewa, z powodu swojego hobby musiał wyjechać z Polski i ukrywać się przez kilka miesięcy. - Zrobili mi w domu nalot - opowiada. - Znaleźli to, co chcieli. Istny "arsenał": stare giwery, zamki od dział, łuski po pociskach. Uznali, że mam w piwnicy potencjalną bombę. Tymczasem wszystko to było rozbrojone, a broń palna z powodu rdzy i zdekompletowania w ogóle nie miała "wartości bojowej". Zostałem zatrzymany na 48 godzin. Niby nic, ale nikomu nie życzę dwóch dób spędzonych za kratami. Potem postawili mi prokuratorskie zarzuty (groziło do 2 lat więzienia) i puścili do domu. Miałem czekać na proces. Przez pół roku żyłem w ciągłym strachu, w końcu nie wytrzymałem i wyjechałem do Niemiec, do rodziny. Długo bałem się wracać, aż w końcu ni z tego, ni z owego sprawę umorzyli.

Jak się chce, to się da…

Jacek Zima z Fundacji na Rzecz Odzyskania Zaginionych Dzieł Sztuki "Latebra" z Gdańska nie może zrozumieć, dlaczego poszukiwaczom przyszywa się łatkę szabrowników. - Chłopaki z naszego klubu odnaleźli np. ukryte na Kaszubach archiwum Gryfa Pomorskiego, konspiracyjnej organizacji niepodległościowej z czasów II wojny światowej. Dzięki nam bezcenne dokumenty zamiast na wilgotnym strychu znalazły się w muzeum - mówi. - Staramy się zawsze współdziałać z muzeami i władzami konserwatorskimi.

Gdańscy eksploratorzy nie tylko nie byli nigdy podejrzani o grabieżcze poszukiwania, ale przeciwnie; sami padali ofiarą zawłaszczania ich odkryć. Kiedy na Żuławach odnaleźli szczątki prastarej łodzi i powiadomili o tym specjalistów, pewien muzealnik nagłośnił całą sprawę, słowem nie wspomniawszy o ich wkładzie i wyglądało na to, że odkrywcą jest on sam.

Nie narzekają jednak i starają się dobrze żyć z tymi, którym państwo i prawo dają przywilej oficjalnego poszukiwania skarbów historii. Ostatnio natrafili na wrak dużego pojazdu leżący na dnie Bałtyku. Eksplorację zaczęli od załatwienia wszystkich możliwych pozwoleń i zawiadomienia władz. Myślą już o tym, gdzie można by go eksponować i martwią się zawczasu, żeby znalezisko nie opuściło Polski. Jak dotąd nie doszli do porozumienia z żadną z placówek muzealnych.

Guzik jak Święty Graal

Wiele do opowiedzenia na temat opieszałości władz i oficjalnych instytucji ma Jerzy Janczukowicz - nurek, eksplorator, odkrywca kilku unikatowych wraków pojazdów pancernych i samolotów z czasów II wojny światowej. Nie chce jednak wkładać kija w mrowisko bezproduktywną dyskusją. Woli fakty dokonane. Kiedy w wodach jednego z jezior na Pomorzu Zachodnim odkrył niemal kompletny legendarny niemiecki myśliwiec Messerschmitt Me-109, skontaktował się ze znanym z zamiłowania do lotnictwa biznesmenem Zbigniewem Niemczyckim. Fundacja Niemczyckiego wyremontowała unikatowy samolot i teraz jest on ozdobą m.in. pikników lotniczych w Góraszce. Jest w tak dobrym stanie, że z powodzeniem mógłby wzbić się w powietrze, gdyby nie... obowiązujące przepisy.

Gdy patrzy się na smętne, zamalowane grubą warstwą farby eksponaty lotnicze stojące w skwarze i deszczu przed Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, trudno powstrzymać się od porównań z błyszczącym Messerschmittem, którego silnik odpala "od pierwszego kopa". - Oczywiście, że zdarzają się wśród nas czarne owce - przyznaje Mirek z Krakowa, od 20 lat włóczący się po bunkrach i podziemiach Małopolski. - Wiem, że zdarzają się tacy koledzy, którzy z eksploracji uczynili sposób na zarabianie pieniędzy. Dużych pieniędzy - dobrze zachowany transporter opancerzony może kosztować nawet 100 tysięcy euro. Wiem też, że wiele bezcennych obiektów wywędrowało na Zachód, szczególnie do Niemiec.

Jednak większość z nas to nie "poszukiwacze zaginionej arki", tylko miłośnicy historii, którzy zamiast siedzieć w kapciach domu, wyruszają w teren. Ja się cieszę, kiedy w darni natrafię np. na żołnierski guzik z wojny polsko-bolszewickich. To dla mnie większy skarb niż jakiś tam Święty Graal.

Tomasz Zając / www.o2.pl


Data publikacji: 30-06-2006 o godz. 08:00:00, Temat: Cywilizacja

Artyku� pochodzi z serwisu Wici.Info Array
Link do artyku�u: Array/News,odkrywcy_i_rabusie,7650,html