Cywilizacja Åšwiat
Wys�ano dnia 02-04-2007 o godz. 12:00:00 przez pala2 777
Wys�ano dnia 02-04-2007 o godz. 12:00:00 przez pala2 777
![]() | Po obaleniu Saddama w Bagdadzie powstała miniatura Ameryki. Jej lokatorzy, urzędnicy władz okupacyjnych Iraku, nazwali ją Szmaragdowym Miastem. |
Przez siedem dni w tygodniu Amerykanie posilali się pod kryształowymi żyrandolami Saddama. Stołówka dla władz okupacyjnych Iraku mieściła się w gigantycznej, marmurowej sali balowej obalonego dyktatora, w Pałacu Republiki nad brzegiem Tygrysu. Jedno z trzech wejść zdobiło malowidło przedstawiające bliźniacze wieże WTC na tle rozpostartych skrzydeł amerykańskiego orła. W czterech rogach malowidła umieszczono symbole sił zbrojnych USA, pośrodku godła nowojorskiej policji i straży pożarnej, a ponad wieżami napis: "Dzięki Bogu za siły koalicyjne i bojowników o wolność w kraju i za granicą". Jedzenie dla mieszkańców Zielonej Strefy było zawsze amerykańskie. Płatki kukurydziane, chleb z mąki kukurydzianej oraz gigantyczne ilości wieprzowiny - kiełbasa na śniadanie, hot dogi na lunch, schabowy na kolację. Wszystko, nawet woda do gotowania parówek, musiało pochodzić od zaufanych dostawców. Mleko, chleb czy marchewkę z groszkiem sprowadzano ciężarówkami z Kuwejtu, a płatki śniadaniowe samolotami prosto ze Stanów. W Zielonej Strefie można było żyć przez pół roku i ani razu nie zjeść hummusu, pity czy kebabu z baraniny.
Przy stołach obowiązywały plemienne podziały, zupełnie jak w szkolnej stołówce. Iraccy zaopatrzeniowcy trzymali się razem, przy barze nakładali sobie potrójne porcje. Żołnierze, pracownicy kontraktowi oraz najemnicy też zasiadali w osobnych grupkach, podobnie jak członkowie sił koalicyjnych - Brytyjczycy, Australijczycy, Polacy, Hiszpanie i Włosi. Amerykańscy cywile pracujący dla władz okupacyjnych też mieli swoje kliki: grube ryby z politycznego nadania, dwudziestoparolatkowie tuż po studiach i starzy bywalcy, którzy przyjechali do Bagdadu w pierwszych tygodniach okupacji.
W rozmowach przy stole obowiązywał pewien niepisany protokół. Do dobrego tonu należało chwalenie "misji" - czyli starań administracji Busha, by przekształcić Irak w pokojową, nowoczesną, świecką demokrację, w której byłoby miejsce dla każdego niezależnie od wyznania czy religii. Dobrze widziane były również tyrady na temat, jak Saddam doprowadził Irak do ruiny, a także prelekcje o tym, jak postawić kraj na nogi. Ale o ile nie znało się rozmówcy naprawdę dobrze - o tyle lepiej było nie kwestionować polityki amerykańskiej przy obiedzie.
Pałac dyktatora dla wicekróla
Od kwietnia 2003 roku do czerwca 2004 Tymczasowe Władze Koalicyjne (CPA) z siedzibą w Pałacu Republiki pełniły funkcję rządu irackiego: egzekwowały prawo, drukowały banknoty, zbierały podatki, kierowały policją i wydawały pieniądze ze sprzedaży ropy. U szczytu swej aktywności CPA zatrudniały w Bagdadzie ponad półtora tysiąca osób, w większości Amerykanów. Na ich czele stał amerykański wicekról Iraku - Lewis Paul Bremer III. Paradował zawsze w błękitnym garniturze i brązowych butach wojskowych - nawet latem, kiedy Irakijczycy słaniali się z upału.
Wszystko, co tylko się dało, Amerykanie zlecali firmom zewnętrznym. Urządzaniem rad miejskich i dzielnicowych zajęła się za 236 milionów dolarów pewna firma z Karoliny Północnej. Za bezpieczeństwo wicekróla odpowiadali prywatni ochroniarze, z których każdy zarabiał ponad tysiąc dolarów dziennie. Za opiekę nad pałacem (gotowanie, wymianę żarówek, pranie, podlewanie roślin) koncern Halliburton otrzymywał setki milionów dolarów.
Zielona Strefa była miniaturą Ameryki w środku Bagdadu. Dzielnicę otoczono wysokim ceglanym murem jeszcze w czasach Saddama, wejścia były tylko trzy, Amerykanie ustawili czołgi przed bramami. Wszyscy, którzy pracowali w pałacu, mieszkali na terenie Strefy - w białych przyczepach kempingowych albo w strzelistym hotelu Al-Raszid. Osiedla przyczep zasiedlały setki pracowników kontraktowych, a także strzegące ich bezpieczeństwa oddziały prywatnych ochroniarzy. Spośród Irakijczyków do Zielonej Strefy wpuszczano jedynie tych, którzy pracowali dla Amerykanów.
Na wycieczkÄ™ do Bagdadu
Amerykanie jeździli po szerokich ulicach nowiutkimi chevroletami suburban, posłusznie ograniczając prędkość do 56 kilometrów na godzinę zgodnie z rozmieszczonymi przez CPA znakami. W czasie jazdy podkręcali klimatyzację, a radio nastawiali na 107 FM, czyli Freedom Radio - amerykańską rozgłośnię nadającą klasyczny rock i krzykliwe wiadomości. Co dwa tygodnie samochody myto w myjni prowadzonej oczywiście przez Halliburtona.
Tych, którzy nie mieli samochodów i nie chcieli chodzić pieszo, woziły po Zielonej Strefie autobusy krążące w 20-minutowych odstępach i zatrzymujące się przy drewnianych budkach przystankowych. Pocztę dostarczano codziennie. Generatory zapewniały stałe oświetlenie. Jeżeli komuś nie smakowały posiłki w stołówce albo zgłodniał między posiłkami, zawsze mógł zamówić sobie coś z działających w Zielonej Strefie chińskich restauracji. Pralnia chemiczna Halliburtona usuwała wszelki brud z mundurów w terminie trzech dni. Napis przypominał klientom, by oddając odzież do prania, wyjęli z kieszeni amunicję.
W Zielonej Strefie nie obowiązywały irackie przepisy ani obyczaje. Kobiety uprawiały jogging na ulicach w szortach i T-shirtach, sklep alkoholowy serwował piwo, wino i mocniejsze trunki z importu, a młodzi sprzedawcy DVD nieopodal pałacowego parkingu mieli też nieoficjalny towar. "Kupi pan pornosy?" - szeptali.
Większość okupacyjnego personelu nigdy wcześniej nie pracowała poza USA, ponad połowa po raz pierwszy wystąpiła o paszport, żeby pojechać do Iraku. Aby mogli przetrwać w Bagdadzie, trzeba im było zapewnić klosz podobnie jak pracownikom amerykańskich firm naftowych w Arabii Saudyjskiej, Nigerii czy Indonezji.
- Żyje się tu jak w małej Ameryce - powiedział Mark Schroeder, kiedy siedzieliśmy nad basenem w upalne popołudnie, sącząc wodę mineralną ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Schroeder miał 24 lata, wcześniej pracował u pewnego republikańskiego kongresmana w Waszyngtonie. Usłyszał, że CPA potrzebują więcej ludzi, wysłał swoje papiery i parę miesięcy później wylądował na etacie w Pałacu Republiki.
Zajmował się analizą usług podstawowych. Co tydzień sporządzał dla Bremera sprawozdanie z wykresami i tabelkami, w którym informował, jakie postępy poczyniły CPA w głównych dziedzinach odbudowy. Mieszkał w przyczepie z trzema sąsiadami i wszystkie posiłki jadł w stołówce. W czwartek jeździł z kolegą do dyskoteki w Al-Raszid lub innym barze. W ciągu dwóch i pół miesiąca, które minęły od jego przyjazdu, tylko raz opuścił Zieloną Strefę - by pojechać do Camp Victory, amerykańskiego centrum koło bagdadzkiego lotniska.
Wszystko, czego było mu trzeba, kupował w wojskowym sklepie spożywczym pod pałacem. Można tam było dostać chrupki Fritos i Cheetos, odżywki białkowe, koszulki z napisem "Operacja Wolność dla Iraku" i kompakty z muzyką pop. Jeżeli czegoś brakowało, szedł do niewielkiego centrum handlowego o nazwie Green Zone Bazaar, gdzie mieszkający w Zielonej Strefie Irakijczycy prowadzili około 70 sklepów. Założono je po to, żeby Amerykanie nie musieli wychodzić poza Strefę po pamiątki i bakalie.
W paru sklepach sprzedawano telefony komórkowe i pirackie płyty DVD. Inne skupiały się na serwowaniu atrakcji lokalnych: starych mundurów wojskowych, banknotów z portretami Saddama czy irackich flag z napisem "Bóg jest wielki" skopiowanym z rękopisu Saddama. Najbardziej podobał mi się zakład o nazwie JJ Fotografie Arabskie - iracka wersja sklepu fotograficznego z Disneylandu, gdzie można było zrobić sobie zdjęcie w arabskich szatach i chuście na głowie.
Salsa, joga i pałacowe kino
Zielona Strefa oferowała też rozrywkę. CPA miały własnego "oficera do spraw morale", który zajmował się organizowaniem kursów salsy i jogi, a także puszczaniem filmów w pałacowym kinie. Była oczywiście sala gimnastyczna z bieżniami i innymi urządzeniami do ćwiczeń jak w każdej porządnej siłowni za oceanem.
Schroeder nie chciał uwierzyć, kiedy mu powiedziałem, że mieszkam w "Czerwonej Strefie", jak nazywał resztę Bagdadu. Że jeżdżę autem bez nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa, chodzę na obiady do irackich knajp i odwiedzam Irakijczyków w ich domach. - Jak to wygląda po tamtej stronie? - spytał kilka miesięcy po obaleniu dyktatora.
Powiedziałem mu, jaką frajdą jest spacer po targu Al-Szordża, o starówkowych herbaciarniach i o moich irackich znajomych. O tym, jak wpadam do nich na lunch i jak rozmawiamy o kulturze i historii Iraku. Im dłużej mówiłem, tym bardziej czułem się jak przybysz z kosmosu opisujący życie na innej planecie.
Irak? Widziałem w telewizji
Z perspektywy Zielonej Strefy prawdziwy Bagdad - punkty kontrolne, zbombardowane domy, paraliżujące wszelki ruch korki - mógł równie dobrze znajdować się w innym świecie. Trąbienie klaksonów, huk strzałów i głosy muezinów nie przebijały się na drugą stronę murów. Mieszkańcy pałacu rzadko mieli okazję oglądać przerażone oblicza amerykańskich żołnierzy. Ich powietrza nie wypełniał gryzący dym z wysadzonych w powietrze samochodów. Subsaharyjskie ubóstwo i bezprawie rodem z Dzikiego Zachodu szalejące w jednym z najstarszych miast świata ocierało się o mury, ale w środku panował sterylny spokój amerykańskiej placówki.
Pewnego ranka do świątyni imama Kadhima na północy Bagdadu napływał tłum szyickich pielgrzymów, kiedy nagle jakiś zamachowiec-samobójca uruchomił swój pas z ładunkiem wybuchowym. Drugi zamachowiec czekał za rogiem i odpalił swój ładunek, kiedy ludzie zaczęli uciekać z miejsca pierwszego wybuchu. Potem wysadził się trzeci zamachowiec, a potem jeszcze czwarty. Spowity dymem dziedziniec meczetu wypełniły krzyki konających. Oszołomieni młodzi mężczyźni biegali dookoła, wzywając pomocy. Inni ocaleni zaczęli ładować rannych na drewniane wózki i ruszyli z nimi w stronę wyjących karetek.
Kiedy dotarłem tam po godzinie, zobaczyłem trupy przykryte białymi prześcieradłami. Niektóre ramiona i palce pofrunęły aż na wysokość trzeciego piętra i wylądowały na balkonach. Na ziemi walały się sterty butów, których właściciele już nie żyli. Potem widziałem jeszcze, jak pod kostnicą gniły w słońcu dziesiątki zwłok okryte niebieskimi płachtami.
Wieczorem tego samego dnia byłem na kolacji w pałacu i spotkałem grupę pracowników CPA. Nikt nie wspomniał o zamachu, choć świątynia znajdowała się zaledwie parę kilometrów na północ od Zielonej Strefy, najwyżej dziesięć minut jazdy samochodem. Czy słyszeli, co się stało? Czy wiedzą, że zginęło kilkadziesiąt osób?
- Tak, coś o tym mówili w telewizji, kiedy byłem w biurze - powiedział mój sąsiad z prawej. - Ale nie obejrzałem wiadomości do końca, bo byłem zajęty. Pracowałem nad swoim projektem demokratyzacji.
Przy stołach obowiązywały plemienne podziały, zupełnie jak w szkolnej stołówce. Iraccy zaopatrzeniowcy trzymali się razem, przy barze nakładali sobie potrójne porcje. Żołnierze, pracownicy kontraktowi oraz najemnicy też zasiadali w osobnych grupkach, podobnie jak członkowie sił koalicyjnych - Brytyjczycy, Australijczycy, Polacy, Hiszpanie i Włosi. Amerykańscy cywile pracujący dla władz okupacyjnych też mieli swoje kliki: grube ryby z politycznego nadania, dwudziestoparolatkowie tuż po studiach i starzy bywalcy, którzy przyjechali do Bagdadu w pierwszych tygodniach okupacji.
W rozmowach przy stole obowiązywał pewien niepisany protokół. Do dobrego tonu należało chwalenie "misji" - czyli starań administracji Busha, by przekształcić Irak w pokojową, nowoczesną, świecką demokrację, w której byłoby miejsce dla każdego niezależnie od wyznania czy religii. Dobrze widziane były również tyrady na temat, jak Saddam doprowadził Irak do ruiny, a także prelekcje o tym, jak postawić kraj na nogi. Ale o ile nie znało się rozmówcy naprawdę dobrze - o tyle lepiej było nie kwestionować polityki amerykańskiej przy obiedzie.
Pałac dyktatora dla wicekróla
Od kwietnia 2003 roku do czerwca 2004 Tymczasowe Władze Koalicyjne (CPA) z siedzibą w Pałacu Republiki pełniły funkcję rządu irackiego: egzekwowały prawo, drukowały banknoty, zbierały podatki, kierowały policją i wydawały pieniądze ze sprzedaży ropy. U szczytu swej aktywności CPA zatrudniały w Bagdadzie ponad półtora tysiąca osób, w większości Amerykanów. Na ich czele stał amerykański wicekról Iraku - Lewis Paul Bremer III. Paradował zawsze w błękitnym garniturze i brązowych butach wojskowych - nawet latem, kiedy Irakijczycy słaniali się z upału.
Wszystko, co tylko się dało, Amerykanie zlecali firmom zewnętrznym. Urządzaniem rad miejskich i dzielnicowych zajęła się za 236 milionów dolarów pewna firma z Karoliny Północnej. Za bezpieczeństwo wicekróla odpowiadali prywatni ochroniarze, z których każdy zarabiał ponad tysiąc dolarów dziennie. Za opiekę nad pałacem (gotowanie, wymianę żarówek, pranie, podlewanie roślin) koncern Halliburton otrzymywał setki milionów dolarów.
Zielona Strefa była miniaturą Ameryki w środku Bagdadu. Dzielnicę otoczono wysokim ceglanym murem jeszcze w czasach Saddama, wejścia były tylko trzy, Amerykanie ustawili czołgi przed bramami. Wszyscy, którzy pracowali w pałacu, mieszkali na terenie Strefy - w białych przyczepach kempingowych albo w strzelistym hotelu Al-Raszid. Osiedla przyczep zasiedlały setki pracowników kontraktowych, a także strzegące ich bezpieczeństwa oddziały prywatnych ochroniarzy. Spośród Irakijczyków do Zielonej Strefy wpuszczano jedynie tych, którzy pracowali dla Amerykanów.
Na wycieczkÄ™ do Bagdadu
Amerykanie jeździli po szerokich ulicach nowiutkimi chevroletami suburban, posłusznie ograniczając prędkość do 56 kilometrów na godzinę zgodnie z rozmieszczonymi przez CPA znakami. W czasie jazdy podkręcali klimatyzację, a radio nastawiali na 107 FM, czyli Freedom Radio - amerykańską rozgłośnię nadającą klasyczny rock i krzykliwe wiadomości. Co dwa tygodnie samochody myto w myjni prowadzonej oczywiście przez Halliburtona.
Tych, którzy nie mieli samochodów i nie chcieli chodzić pieszo, woziły po Zielonej Strefie autobusy krążące w 20-minutowych odstępach i zatrzymujące się przy drewnianych budkach przystankowych. Pocztę dostarczano codziennie. Generatory zapewniały stałe oświetlenie. Jeżeli komuś nie smakowały posiłki w stołówce albo zgłodniał między posiłkami, zawsze mógł zamówić sobie coś z działających w Zielonej Strefie chińskich restauracji. Pralnia chemiczna Halliburtona usuwała wszelki brud z mundurów w terminie trzech dni. Napis przypominał klientom, by oddając odzież do prania, wyjęli z kieszeni amunicję.
W Zielonej Strefie nie obowiązywały irackie przepisy ani obyczaje. Kobiety uprawiały jogging na ulicach w szortach i T-shirtach, sklep alkoholowy serwował piwo, wino i mocniejsze trunki z importu, a młodzi sprzedawcy DVD nieopodal pałacowego parkingu mieli też nieoficjalny towar. "Kupi pan pornosy?" - szeptali.
Większość okupacyjnego personelu nigdy wcześniej nie pracowała poza USA, ponad połowa po raz pierwszy wystąpiła o paszport, żeby pojechać do Iraku. Aby mogli przetrwać w Bagdadzie, trzeba im było zapewnić klosz podobnie jak pracownikom amerykańskich firm naftowych w Arabii Saudyjskiej, Nigerii czy Indonezji.
- Żyje się tu jak w małej Ameryce - powiedział Mark Schroeder, kiedy siedzieliśmy nad basenem w upalne popołudnie, sącząc wodę mineralną ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Schroeder miał 24 lata, wcześniej pracował u pewnego republikańskiego kongresmana w Waszyngtonie. Usłyszał, że CPA potrzebują więcej ludzi, wysłał swoje papiery i parę miesięcy później wylądował na etacie w Pałacu Republiki.
Zajmował się analizą usług podstawowych. Co tydzień sporządzał dla Bremera sprawozdanie z wykresami i tabelkami, w którym informował, jakie postępy poczyniły CPA w głównych dziedzinach odbudowy. Mieszkał w przyczepie z trzema sąsiadami i wszystkie posiłki jadł w stołówce. W czwartek jeździł z kolegą do dyskoteki w Al-Raszid lub innym barze. W ciągu dwóch i pół miesiąca, które minęły od jego przyjazdu, tylko raz opuścił Zieloną Strefę - by pojechać do Camp Victory, amerykańskiego centrum koło bagdadzkiego lotniska.
Wszystko, czego było mu trzeba, kupował w wojskowym sklepie spożywczym pod pałacem. Można tam było dostać chrupki Fritos i Cheetos, odżywki białkowe, koszulki z napisem "Operacja Wolność dla Iraku" i kompakty z muzyką pop. Jeżeli czegoś brakowało, szedł do niewielkiego centrum handlowego o nazwie Green Zone Bazaar, gdzie mieszkający w Zielonej Strefie Irakijczycy prowadzili około 70 sklepów. Założono je po to, żeby Amerykanie nie musieli wychodzić poza Strefę po pamiątki i bakalie.
W paru sklepach sprzedawano telefony komórkowe i pirackie płyty DVD. Inne skupiały się na serwowaniu atrakcji lokalnych: starych mundurów wojskowych, banknotów z portretami Saddama czy irackich flag z napisem "Bóg jest wielki" skopiowanym z rękopisu Saddama. Najbardziej podobał mi się zakład o nazwie JJ Fotografie Arabskie - iracka wersja sklepu fotograficznego z Disneylandu, gdzie można było zrobić sobie zdjęcie w arabskich szatach i chuście na głowie.
Salsa, joga i pałacowe kino
Zielona Strefa oferowała też rozrywkę. CPA miały własnego "oficera do spraw morale", który zajmował się organizowaniem kursów salsy i jogi, a także puszczaniem filmów w pałacowym kinie. Była oczywiście sala gimnastyczna z bieżniami i innymi urządzeniami do ćwiczeń jak w każdej porządnej siłowni za oceanem.
Schroeder nie chciał uwierzyć, kiedy mu powiedziałem, że mieszkam w "Czerwonej Strefie", jak nazywał resztę Bagdadu. Że jeżdżę autem bez nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa, chodzę na obiady do irackich knajp i odwiedzam Irakijczyków w ich domach. - Jak to wygląda po tamtej stronie? - spytał kilka miesięcy po obaleniu dyktatora.
Powiedziałem mu, jaką frajdą jest spacer po targu Al-Szordża, o starówkowych herbaciarniach i o moich irackich znajomych. O tym, jak wpadam do nich na lunch i jak rozmawiamy o kulturze i historii Iraku. Im dłużej mówiłem, tym bardziej czułem się jak przybysz z kosmosu opisujący życie na innej planecie.
Irak? Widziałem w telewizji
Z perspektywy Zielonej Strefy prawdziwy Bagdad - punkty kontrolne, zbombardowane domy, paraliżujące wszelki ruch korki - mógł równie dobrze znajdować się w innym świecie. Trąbienie klaksonów, huk strzałów i głosy muezinów nie przebijały się na drugą stronę murów. Mieszkańcy pałacu rzadko mieli okazję oglądać przerażone oblicza amerykańskich żołnierzy. Ich powietrza nie wypełniał gryzący dym z wysadzonych w powietrze samochodów. Subsaharyjskie ubóstwo i bezprawie rodem z Dzikiego Zachodu szalejące w jednym z najstarszych miast świata ocierało się o mury, ale w środku panował sterylny spokój amerykańskiej placówki.
Pewnego ranka do świątyni imama Kadhima na północy Bagdadu napływał tłum szyickich pielgrzymów, kiedy nagle jakiś zamachowiec-samobójca uruchomił swój pas z ładunkiem wybuchowym. Drugi zamachowiec czekał za rogiem i odpalił swój ładunek, kiedy ludzie zaczęli uciekać z miejsca pierwszego wybuchu. Potem wysadził się trzeci zamachowiec, a potem jeszcze czwarty. Spowity dymem dziedziniec meczetu wypełniły krzyki konających. Oszołomieni młodzi mężczyźni biegali dookoła, wzywając pomocy. Inni ocaleni zaczęli ładować rannych na drewniane wózki i ruszyli z nimi w stronę wyjących karetek.
Kiedy dotarłem tam po godzinie, zobaczyłem trupy przykryte białymi prześcieradłami. Niektóre ramiona i palce pofrunęły aż na wysokość trzeciego piętra i wylądowały na balkonach. Na ziemi walały się sterty butów, których właściciele już nie żyli. Potem widziałem jeszcze, jak pod kostnicą gniły w słońcu dziesiątki zwłok okryte niebieskimi płachtami.
Wieczorem tego samego dnia byłem na kolacji w pałacu i spotkałem grupę pracowników CPA. Nikt nie wspomniał o zamachu, choć świątynia znajdowała się zaledwie parę kilometrów na północ od Zielonej Strefy, najwyżej dziesięć minut jazdy samochodem. Czy słyszeli, co się stało? Czy wiedzą, że zginęło kilkadziesiąt osób?
- Tak, coś o tym mówili w telewizji, kiedy byłem w biurze - powiedział mój sąsiad z prawej. - Ale nie obejrzałem wiadomości do końca, bo byłem zajęty. Pracowałem nad swoim projektem demokratyzacji.
Rajiv Chandrasekaran Przekrój
Warning: Missing argument 1 for OpenTable(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/article.php on line 228 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/themes/Wici/theme.php on line 267
Warning: Missing argument 2 for OpenTable(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/article.php on line 228 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/themes/Wici/theme.php on line 267
Warning: Missing argument 1 for OpenTable(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/article.php on line 246 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/themes/Wici/theme.php on line 267
Warning: Missing argument 2 for OpenTable(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/article.php on line 246 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/themes/Wici/theme.php on line 267
Warning: Missing argument 7 for DisplayTopic(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/comments.php on line 91 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/comments.php on line 477
Warning: Missing argument 8 for DisplayTopic(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/comments.php on line 91 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/comments.php on line 477
Warning: Missing argument 2 for OpenTable(), called in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/modules/News/comments.php on line 503 and defined in /home/klient.dhosting.pl/rafanoo/wici.info/public_html/themes/Wici/theme.php on line 267
Komentarze |