Kielce v.0.8

Turystyka i Podróże
W kapciach na Giewont

 drukuj stron�
Turystyka i Podróże Świat
Wys�ano dnia 14-09-2009 o godz. 15:04:18 przez kuba 3307

Słowo „wolontariat” kojarzy się niezmiennie z bezinteresowną pracą na rzecz – najczęściej – tak zwanych „biednych” dzieci; o różnych odmianach wolontariatu słyszałam już dawno i bynajmniej nie kojarzył mi się z pracą z dzieciakami, ale z czymś, w co wkłada się całe serce i czas; bez nadziei na zarobek. Takim wolontariackim zajęciem jest chociażby moje pisanie – dla przyjemności, dla wprawy i dla innych (bo zawsze znajdzie się ktoś, kto skorzysta z tego, co robię).

Chcąc napisać o przygodzie z Wolontariatem dla Tatr, muszę przenieść się w przeszłość – czasem dalszą, czasem bliższą.

Przygotowania
Jest koniec maja. Wracam zmachana z uczelni. Gorąco, zaczyna się era upałów; ubrania kleją się do ciała. W głowie huczą jeszcze słowa wykładowców straszących nadchodzącą sesją. A sesja zapowiada się naprawdę niewesoło: cztery egzaminy, które w rocznikach idących starym systemem są rozłożone w czasie, u nas nałożyły się teraz. Czarna rozpacz i myśl, czy może nie przełożyć czegoś na wrzesień.

Mama wita mnie w drzwiach i od razu oznajmia, co usłyszała dziś w telewizji.

- Wiesz, że Tatrzański Park Narodowy organizuje wolontariat?
- Hm? – mruczę, jeszcze nie do końca kumając, o co chodzi.
- No wolontariat. – odpowiada – Pracujesz dla TPN-u. W zamian oferują nocleg.
- Ooo, brzmi interesująco. Ale...
- Tylko nocleg? – pytam – A jedzenie?
- We własnym zakresie – pada odpowiedź.

Widmo sesji gdzieś odpływa, na jego miejscu pojawia się wizja mnie śmigającej po Tatrach. Uruchamiam komputer i czekam, aż włączy się Internet. Jak na złość, to cholerstwo dziś zrobiło sobie urlop. Nie mogę poszukać wiadomości o tym nieszczęsnym wolontariacie, a to powoduje, że zaczynam się niecierpliwić i denerwować.

I tak muszę czekać trzy dni, aż Internet wróci z urlopu i pomoże mi w wyszukiwaniu niusów. Sprawdzam, o co chodzi z tym wolontariatem. Zadania: czyszczenie przepustów, monitorowania ruchu turystycznego, zbieranie śmieci itp., itd. To chyba nie są jakieś zadania dla intelektualnych geniuszy, więc może się nadam... Ze strony TPN-u ściągam formularz i wypełniam go. Podczas wpisywania umiejętności i posiadanych certyfikatów czuję się jak blondynka na konferencji naukowej – to, co wiem i co umiem, nie ma żadnego związku z górami. O lesie wiem tyle, co z własnych, nielicznych wycieczek oraz wykładów brata – wiecznego studenta leśnictwa. No nic, myślę. Jak będzie coś nie tak, to mnie nie przyjmą i tyle. Nie mam nic do stracenia.

Odsyłam mailem wypełniony formularz i czekam, gryząc pazurki, na odpowiedź. Ta przychodzi po weekendzie – formularz został przyjęty, mam jeszcze wysłać proponowane hasło, które pomoże mi w logowaniu się do bazy zadań. Na następny dzień dostaję maila z informacją, że mam się zalogować do bazy zadań i wpisać termin, w którym chciałabym uczestniczyć w wolontariacie. Żebyście mnie widzieli, jak z wypiekami na twarzy wpisuję datę „1.07 – 31.07.2009 r.”! Zagalopowałam się, ale co mi tam!

„I na tym koniec???”, myślę. Mam jeszcze ponad miesiąc, co mam ze sobą zrobić?!

O sesji już przestałam wspominać w ogóle, chociaż była bliżej i bliżej. Zaaferował mnie magiczny wyraz: „Tatry”

Kilka dni później patrzę, co z potrzebnych sprzętów mam w domu. Karimata jest (stara, bo stara – ale jest), plecak (gigant, średnio na jeża dostosowany do moich rozmiarów, kupowany w połowie lat 90. i nie znający nowych technologii – ale jest), śpiwór... O cholera!!! Mam w domu dwa śpiwory, pamiętające chyba stan wojenny albo i jeszcze starsze.

Zaglądam do puszki z pieniędzmi. Są, leżą. Moja odłożona kasa na wyjazd do Krakowa na Wianki i koncert uwielbianego Lenny'ego Kravitza. Wzdycham. Po raz kolejny przekonuję się, że życie to ciągłe wybory i że nie można mieć wszystkiego. Decyzja jest szybka: trzeba kupić śpiwór, bo z jedną z tych posiadanych bomb nie pojadę.

Za tydzień pianista z mojego zespołu bierze ślub. Zamiast szukać kiecy na wesele, ja szukam śpiwora.
- Może byś poszukała sobie sukienki? – zagaduje mama.
- Mamo! – krzyczę – Sukienki?! Sukienką się będę ogrzewać przez miesiąc, czy śpiworem?

Mama wzrusza ramionami, odchodzi. Wie, że dostałam podjarki i nie ma co ze mną walczyć.

Ostatecznie, na dzień przed ślubem znajduję dokładnie taką kreację, jaką sobie umyśliłam, takież buty i całą resztę. Na weselu bawię się doskonale. Poszukiwania śpiwora na moment są odstawione na bok.

W następnym tygodniu podejmuję próby dialogu ze znajomymi oraz z kuzynem w sprawie rzeczonego śpiwora. W Internecie wyczytuję całe wypracowania dotyczące parametrów śpiworniczych oraz tego, na co przy zakupie należy zwrócić uwagę. Do łez rozbawia mnie spostrzeżenie krewnego: „Po co Ci śpiwór, skoro może Cię ogrzać gorące, męskie ciało?”. Odpowiadam, że jak znajdzie się jakiś futrzak, to mnie ogrzeje, a póki co zadowolę się wersją małego śpiworka. Siedzimy więc z Kubą (kuzynem) w sieci i szukamy odpowiedniej sztuki. Ostatecznie znajduję wersję, która mi odpowiada. Aczkolwiek za duża, ale biorąc pod uwagę moje nocne rozkopywanie się, będzie akurat.

Po tygodniu przychodzi paczka. Spędzam eksperymentalną noc w śpiworze, który grzeje jak oszalały. Rano (czyli w mojej strefie czasowej ok. 10.) budzi mnie dzwonek komórki. Zaspana, odbieram.
- Słucham?
- Dzień dobry, mówi muhuhuhu z programu „Uwaga!” z TVN-u, czy z muhuhuhu Wach rozmawiam?

Szybko wstaję do pozycji siedzącej i klepię się po buzi w celu szybszego rozbudzenia. Zamiast konkretnych słów słyszę tylko bełkotliwe „muhuhuhu”.
- Tak, to ja. - odpowiadam.
- Czy muhuhuhu udział w wolontariacie dla muhuhuhu Parku Narodowego?
- Yyy... - stękam, bo nie rozumiem, o czym mówi do mnie Pan Muhuhuhu o tak wczesnej porze. Ale powoli zaczynam jarzyć – Tak, biorę udział w Wolontariacie dla Tatr.
- Czy zgodzi się pani udzielić mi odpowiedzi na kilka pytań? – pyta i zaraz wyjaśnia – Będziemy robić reportaż o wolontariacie i rozmawiamy z potencjalnymi wolontariuszami.
- Yyy... - stękam po raz drugi i szybko sobie przypominam nędzne informacje z zajęć manipulacji i ulubionych technikach dziennikarzy. Podejmuję ryzyko i... – Jasne, pewnie, że tak.

Tu pada seria coraz wyraźniej wypowiadanych (bez niezrozumiałego „muhuhuhu”) pytań – co robię, co studiuję, dlaczego wolontariat dla TPN-u, jakie mam oczekiwania wobec wolontariatu (???), czy musiałam kupić jakiś sprzęt (tu się uśmiecham i opowiadam o moim nowym nabytku), jak zareagowała rodzina, znajomi na moją decyzję itp... Odpowiadam na wszystko cierpliwie i słyszę na koniec standardowe „Dziękuję, jeszcze się do pani odezwiemy”. No dobra. To się odzywajcie.

Aby uzyskać jak najwięcej informacji o górach i tym, jak się przygotować do wyprawy, molestuję mamę i wysłuchuję relacji z jej wycieczek, później przychodzi kolej na Wojtka, mojego rodzonego brata, następnie – pilne śledzenie forum wolontariatu, a także czytanie artykułów zamieszczonych w sieci. Pomaga. Poza tym – no cóż – zaczynam się jednak przygotowywać do sesji. Jest to o tyle przyjemniejsze, że zdaję m.in. egzamin z pozytywizmu i Młodej Polski. Poczynając od Asnyka i na polskich impresjonistach kończąc, udziela mi się magiczna otoczka Tatr. Koniec, przepadłam na amen. Muszę pojechać, bo sfiksuję do końca.

Jakimś cudem udaje mi się ochłonąć z wrażenia; przestaję myśleć o wyjeździe i skupiam się na egzaminach. Odpadam tylko na międzywojniu, reszta idzie zaskakująco dobrze. 26 czerwca zdaję ostatnią, upiorną gramatykę historyczną i... nie mam na nic czasu. Poza przygotowaniami do wyjazdu mam jeszcze kilka obowiązków i tekstów do napisania. Zostało kilka dni, a ja po sesji tak naprawdę jeszcze nie odsapnęłam, ale co tam – odpocznę kiedy indziej.

Kilka dni do wyjazdu. Wysyłam mailem potwierdzenie udziału w wolontariacie i pytam, którego dnia przyjechać, kiedy zaczyna się praca. Konkretnej odpowiedzi nie dostaję, jedynie „Nie będzie problemu z noclegiem” No i podpis: „Koordynator wolontariatu, Jan Krzeptowski”. Ooo. Oczyma wyobraźni widzę wąsatego, przyprószonego siwizną potomka Sabały.

Następnego dnia dostaję maila z TPN-u o treści: „Proszę potwierdzić udział w wolontariacie”. Lekko zdziwiona, postanawiam nie odpisywać. Później, podczas zakupów, dzwoni telefon – to koordynator.

- Muhuhuhu koordynator muhuhuhu wolontariat muhuhuhu potwierdzić udział?

Boże. Właśnie dlatego nie cierpię załatwiać ważnych spraw przez telefon. Nigdy nie mogę zrozumieć, co mówi do mnie całkiem obcy rozmówca.

- Tak, potwierdzam udział. – improwizuję – Zrobiłam to już mailem.
- Aha. Muhuhuhu muhuhuhu muhuhu...

Teraz już naprawdę nie wiem, co mówi...

- Przepraszam pana – odpowiadam – ale jestem w sklepie i nic nie słyszę. Czy mógłby Pan wysłać mi mailem wszystkie informacje?

Słyszę, że facet się śmieje. Po chwili prosi, żeby zadzwonić do niego na ten numer później, jak będę mogła rozmawiać. Tak robię.

Po powrocie wykonuję telefon i z rozmowy wyłapuję tylko urywki zdań: „Kiry”, „Dolina Kościeliska”, „szkolenie BHP na drugi dzień”. To chyba jednak wystarczające informacje.

Na dzień przed wyjazdem chłopcy z mojego zespołu organizują próbę w mieście położonym godzinę drogi od Kielc. Z próby i pożegnalnej biby wracam ok. północy. Przeraża mnie wizja pakowania. Bogu dzięki, że chociaż mam przygotowane wszystkie ubrania i inne szpeje. Po cichu przebieram się w koszulkę i kładę do łóżka – spakuję się rano.

Długo nie mogę zasnąć. Zawsze tak jest, kiedy czymś się szczególnie przejmuję. Ostatecznie padam w objęcia Morfeusza i budzę się o 7. – oczywiście zmęczona.

Szybko zrywam się na nogi. Trzymając w ręku kubek z kawą, pakuję graty. Chociaż plecak po spakowaniu nie jest ciężki, to moje przerażenie sięga zenitu.

- Mamo, czy dziesięć koszulek z krótkim rękawkiem to nie jest przesada? – pytam.

Mama chwilę się zastanawia.

- Nie, jeśli nie przewidujesz prania. – odpowiada.

Wracam do pokoju. Nie mam pojęcia, czy będę prać coś poza bielizną, jednak kilka T-shirtów ląduje z powrotem w szafce.

Koszmar zaczyna się wtedy, kiedy gdzieś trzeba zapakować suchy prowiant, kubek, kosmetyki (ograniczone do minimum!). Chowam leki – coś przeciwbólowego, przeciwprzeziębieniowego, wodę utlenioną, a także węgiel i Stoperan. Mam za sobą trzytygodniowy obóz w warunkach luksusowych, które nie zmieniły faktu, że już pierwszego dnia wysiadł mi żołądek i jelita. Drugi raz tego nie chcę przeżywać. Gdzieś między łazienką a moim pokojem przypominam sobie, że może warto byłoby wziąć wełniane skarpetki i rękawiczki. Coś mi świta w głowie: „W lipcu rękawiczki i wełniane skarpetki?!”. Jednak pakuję te iście zimowe akcesoria, bo mama mnie straszy, że pogoda w górach lubi się zmieniać. No dobra, niech będzie.

Dzwoni telefon. To pan z TVN-u. Mówi, że po przejrzeniu wszystkich informacji na temat uczestników wolontariatu postanowili, że będę główną bohaterką reportażu. Pyta, czy się na to zgadzam. Moje ego jest mile połechtane; wyrażam zgodę.

Wszystko zapakowane, dodatkowo mam mały plecak i siatkę pełną jedzenia. Wojtek, mój brat, jedzie ze mną na dworzec i targa wieloryba. Cieszę się jak dziecko, że a) ktoś za mnie taszczy ten wielki plecak, b) zostawiam w Kielcach upalną pogodę, c) jadę wreszcie w Tatry!!!

Złośliwy los lubi jednak płatać figle niecierpliwym osobnikom: pociąg ma 70 minut opóźnienia. Mnie zalewa krew, Wojtka zalewa żar bijący od słońca i od mojego wielorybka, więc decydujemy się na bierne czekanie na dworcu.

Spotykam koleżankę, jedzie do Krakowa na egzamin. Obie cieszymy się, że nie będziemy jechać same. Połowę drogi do Miasta Smoka przesypiam. Później rozmawiamy z Elizką i tak zostaje już do końca jej podróży. Ok. 14. pociąg dojeżdża do Krakowa Głównego, Eliza wysiada, do mnie już nie dosiada się nikt. Przychodzi kolej na tę część trasy, której nie znam. Zaczyna się przygoda.

1 lipca 2009 r. – środa
Nie wierzę w to, że przez miesiąc będę w Tatrach. To spełnienie moich dziecięcych marzeń. Zawsze było mi tych gór mało, a teraz mam mieć ich... dużo i długo.

Pociąg stoi na stacji Kraków Płaszów. Lokomotywa przejechała na drugi koniec. Domyślam się, że jakoś inaczej wyjdziemy stąd, że nie chodzi o odczepienie wagonów. Nie ma to, jak panikowanie i chora wyobraźnia.

Wreszcie ruszamy. Jest tak upalnie, że nie mam na nic siły. Przez zsuniętą szybę wieje przyjemnie chłodzący wiatr. Oglądam widoki. Im bliżej Zakopanego, tym bardziej różnicuje się krajobraz. Po godzinie jazdy pagórki stają się górkami. Zerkam na telefon i odczytuję na wyświetlaczu „Beskid Niski”.

Powietrze jest coraz bardziej duszne. Spoglądam w drugą stronę przedziału i widzę, że zanosi się na burzę. Niebo jest granatowe i miejscami ciemnoróżowe. Zalesione górki na jego tle wyglądają przepięknie.

Pociąg zatrzymuje się na stacji Sucha Beskidzka – miasteczko w tym momencie powinno nosić nazwę Mokra Beskidzka. Leje deszcz, który powoli zamienia się w grad. Modlę się w duchu, żeby w momencie przyjazdu do Zakopanego już nie padało.

W Zakopcu oczywiście pada. Błogosławię mamę, która wcisnęła mi foliową pelerynkę. Zakładam ją na mój wielorybi plecak i ruszam do baru Fis, skąd odjeżdżają busy. Usiłuję iść tak, żeby mnie nie przeciążyło i bym nie rypnęła z całym majdanem. To w zaistniałych okolicznościach wielka sztuka.

Bar na szczęście jest po drugiej stronie ulicy. Czytam rozkład, gdy podchodzi do mnie jakiś facet.

- Gdzie panie chce jechać? – pyta.
- Do Doliny Kościeliskiej.
- To wsiadaj pani – odpowiada i wskazuje na busa.

Toczę się z bagażem do środka pojazdu i za kilka minut już mknę do Doliny Kościeliskiej. W radiu leci jakieś góralskie disco polo. Uśmiecham się z pobłażaniem. „Jestem już blisko, większa część drogi za mną. Nie zgubiłam się!”, myślę.

Gdy dojeżdżam do Kir, idę w stronę doliny. Widzę jednak, że ludzi jest niewielu. Pytam, czy ktoś może wie, gdzie zatrzymują się wolontariusze TPN-u. Nikt nic nie wie. Dzwonię więc do potencjalnie wąsatego i siwego Jana Krzeptowskiego, który wyprowadza mnie z błędu i tłumaczy, jak dojść do osady.

Wreszcie docieram na miejsce i melduję się. Mam zamieszkać w małym, pięcioosobowym, ciasnym domku. Oprócz mnie są tu dwie moje rówieśniczki, Ania i Monika ze Śląska; 17-letni Mateusz z Zamościa (irytujący od pierwszego momentu) i starszawa pani Agnieszka z Lublina.

Z dziewczynami od razu znajduję wspólny język. Mateusza nazywam Młodym i poczynam sobie z nim jak z młodszym bratem. Pani Agnieszka z kolei zagaduje nas na śmierć. Tego wieczoru, dzięki jej osobistym wynurzeniom, dowiadujemy się chyba o całym życiu starszej pani. Jestem przerażona jej gadatliwością i od pierwszej chwili postanawiam, że będę unikać tej osoby jak diabeł święconej wody.

O 20. odbywa się spotkanie z koordynatorem. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy siwy wąsacz okazuje się być niewiele starszym ode mnie człowiekiem. I to bez wąsów!

Pan Jan informuje nas, że jutro cztery osoby mają się przeprowadzić na Wantę (leśniczówkę w okolicach Morskiego Oka), bo trzeba zwolnić miejsca w Kirach. Zgłaszam się ja, Młody, Kinga z trzeciego domku i... pani Agnieszka. No cóż...

W wyniku pewnych perturbacji lokalowych postanawiamy, że ja i dziewczyny będziemy spały na górze (ja na karimacie), a Młody i pani Agnieszka na dole.

Kiedy siedzę z Anią, Moniką i Młodym w kuchni i rozmawiamy, nasza seniorka przebiera się do snu w pokoju obok.

- Mateusz, a widziałeś starszą panią w koszulce?! – krzyczy nagle zza ściany.

Wybałuszamy na siebie oczy i krztusimy się ze śmiechu, podczas gdy Młody w akcie desperacji wypada z domku i ucieka. Wraca po jakimś czasie z postanowieniem, że się przeniesie na tę jedną noc gdzie indziej, jednak ostatecznie przygarniamy go z dziewczynami na górę.

Młody rozkłada karimatę i pech chce, że ma głowę na poziomie moich stóp (nie to, że się nie myłam!).

- Magda, weź przesuń jakoś te nogi... chyba że chcesz, żebym w nocy ugryzł cię w stopę – zwraca mi uwagę.

Wybuchamy śmiechem. Jest nam jeszcze długo wesoło, pomimo późnej pory i faktu, że trzeba wcześnie wstać. W końcu jakoś zasypiamy. Tej nocy jednak znów mam lekki sen, a to źle zwiastuje...

2 lipca 2009 r. – czwartek
Rano odbywa się błyskawiczna akcja pakowania, mycia i śniadaniowania. O 6.50 mieszkańcy osady wyruszają do Kuźnic, do siedziby parku. Tu odbywa się szkolenie BHP i krótki wykład o środowisku naturalnym Tatr.

Podczas szkolenia BHP przybieram pozę „słucham w skupieniu, z zamkniętymi oczami” i zapadam w letarg. Na szczęście nie przechylam głowy do tyłu i nie otwieram buzi – to byłby dopiero afront! Leżące na stole moje okulary i butelka po jogurcie robią podobno w tym czasie rundkę po zgromadzonych uczestnikach.

Kiedy się budzę, postanawiam wyjść „do toalety”. Nie ma mnie chyba 20 minut. Wietrzę się przy otwartym w toalecie oknie i patrzę na las. Powoli do mnie dociera, że j e s t e m w g ó r a c h i że zabawię w nich jeszcze dłuuugo. Czuję nieopisaną radość i uśmiecham się sama do siebie.

Po powrocie na salę czas jakoś szybciej mija. Na koniec spotkania dostajemy wolontariackie koszulki i po jednym Red Bullu.

Nasz koordynator bierze nas na krótką wycieczkę po Kuźnicach, opowiada o osobach zasłużonych dla Tatr i pokazuje ekspozycje w wozowni i w spichlerzu (w których każdy będzie musiał odbębnić 8-godzinny dyżur – jak dobrze, że uciekam na Wantę i mnie to nie dotyczy!).

Gdy wreszcie wszystkie szkolenia, wykłady i wycieczki są zakończone, Jasiek pakuje graty „wantowych” i Agnieszkę do swojego samochodu i zawozi ich do leśniczówki. Ja, Młody, Kinga oraz Dominika z Tarnowa, która już wcześniej zamieszkała na Wancie, postanawiamy dotrzeć na miejsce pieszo. Odrobinę się boję, czy podołam, ale szybko przekonuję się, że obawy są zbędne.

Wyruszamy w stronę Nosalowej Przełęczy i Olczyskiej Polany. Dwa lata temu byłam tu na wyprawie na Nosal, po której padłam na łóżko jak nieżywa mucha. Żałosne. Teraz pokonuję te wszystkie odległości i jakoś nie czuję zmęczenia.

Z Olczyskiej Polany docieramy do Polany Kopieniec i dalej do Psiej Trawki. Po drodze mijamy urokliwe oczka wodne. W ogóle las tutaj jest tak gęsty, że momentami trzeba by się przezeń przebijać z siekierką. My oczywiście zdążamy szlakiem.

Przy Psiej Trawce łapie nas deszcz. Zakładamy zakupione w Kuźnicach foliowe pelerynki (też musiałam kupić, bo starą zostawiłam w Kirach) i śmiejemy się z siebie nawzajem. Wyglądamy jak Drużyna Witaminek albo jak Teletubisie – każdy ma pelerynkę w innym kolorze.

Schodzimy ze szlaku na szosę i tak już postanawiamy iść do końca. Przechodzimy w ten sposób trzy czwarte pozostałej drogi. Początkowo próbujemy łapać stopa, ale nikt się nie zatrzymuje (ciekawe, dlaczego... Czyżby mokre peleryny odstraszały?). Nasze buty są całkowicie przemoczone. Każdy stąpa dwoma jeziorami, ale nie słychać narzekań. Powoli zaczynamy odczuwać zmęczenie. Udaje nam się zatrzymać busa jadącego do Palenicy. Radość jest ogromna.

Z Palenicy pozostaje już tylko dotrzeć prosto na Wantę. Wyglądamy komicznie: nie dość, że w tych kolorowych pelerynkach, to jeszcze jako jedyni zdążamy pod górę. Jest chyba godzina 17. albo 18. i turyści już schodzą na dół.

Po drodze mijamy Wodogrzmoty Mickiewicza. Gigantyczne skały i spieniona woda robią wrażenie. Nie chciałabym tam wpaść. Poza tym w trakcie marszu rozglądam się naokoło; głowa lata we wszystkie strony. Uśmiecham się cały czas i coraz bardziej się cieszę, że tu jestem.

Wieczorem udaje nam się wreszcie dotrzeć na Wantę. Jesteśmy doszczętnie przemoczeni, głodni i zmęczeni, ale szczęśliwi.
– Jak się człowiek porządnie zmęczy, przemoknie i zgłodnieje, to czuje, że żyje – wygłaszam mentorskim tonem tę sentencję nie wiedząc, że będzie mi ona towarzyszyć przez cały okres pobytu w Tatrach.

Gdy nasze buty suszą się na piecu kaflowym, a my już jesteśmy przebrani, najedzeni, umyci i mniej więcej rozpakowani (bo na całkowite rozpakowanie nie było miejsca), robimy wywiad wśród starych wolontariuszy, na czym polega praca w tym rejonie. Z tego, czego się dowiaduję, wynika, że nie jest tragicznie. Czasem trzeba popracować fizycznie, czasem tylko stać i informować turystów. Na brak wolnego czasu nie można tu narzekać, poza tym często wychodzi się w teren. Z tą optymistyczną myślą zakładam słuchawki od mojego oldskulowego discmana, włączam „Midnight Without You” Chrisa Bottiego i kładę się do łóżka. Tym razem szybko zasypiam.

Gwoli ścisłości – jest nas jedenaścioro. Towarzystwo z całej Polski, wszyscy różni, ale dzięki temu jest wesoło. Tak przynajmniej się zapowiada...

3 lipca 2009 r. - piątek
Pierwszy dzień pracy zaliczony. Moje zadanie polegało na staniu na drodze (jak to brzmi) i przekierowywaniu turystów na szlak do Doliny Roztoki, bo ulica jest akurat w remoncie. Nikt nawet specjalnie się nie buntował, więc stałyśmy z Kingą i umierałyśmy z nudów.

Na początku pracy towarzyszył nam Julek z TVN-u. Pokręcił trochę próbnego materiału i pogadał z nami. Nieco się zdziwił, kiedy mu powiedziałam, że już byłam w górach.

- Ale Ty miałaś w ogóle nie być w górach!!! – krzyknął zaskoczony.
- Ja się raczej lansowałam po górach, a nie w nich byłam. – odparłam – Teraz jestem w górach i zamierzam je poznać.

Po powrocie do leśniczówki zjadłam obiad – chiński rosół – i pobyczyłam się na ławce. Gdy już zregenerowałam siły po jakże męczącej pracy, wyruszyłam z Kingą i Dominiką nad Morskie Oko.

Kiedy dotarłyśmy na miejsce, stanęłam przy barierce obok schroniska z baranim zachwytem w oczach. Trudno opisywać piękno przyrody, to trzeba po prostu zobaczyć. Widok był niesamowity. Chyba kiedyś mi się to przyśniło, bo miałam wrażenie, że już tu kiedyś się zjawiłam. Fakt, że zobaczyłam Morskie Oko bez turystów sprawił, że to doświadczenie jest jeszcze bardziej bezcenne.

Z Moka (popularna, nieoficjalna nazwa jeziora) poszłyśmy dłuższym szlakiem z zamiarem dotarcia nad Czarny Staw pod Rysami. Kiedy okrążyłyśmy już Moko, zaczęło padać. Szybko postanowiłyśmy wrócić na Wantę – bez sensu było iść dalej w czasie deszczu, do tego jeszcze zaczęło grzmieć. Zrobiłyśmy jeszcze postój w schronisku, żeby odsapnąć, po czym zawinęłyśmy się do leśniczówki. Oczywiście znów przemokłyśmy, ale dla tych wszystkich widoków – warto.

Obecnie siedzimy przy piwku i grzejemy się w kuchni. W piecu wesoło trzaska drewno, a my konfrontujemy nasze wrażenia.

4 lipca 2009 r. - sobota
Dzisiejszy dzień minął pod hasłem „Baywatch”. Dostaliśmy żółte odblaskowe kamizelki, w których nie dało się nas nie zauważyć.

O 8. przyjechał leśniczy, zrobił wszystkim pobudkę i prosił, żebyśmy byli gotowi za godzinę. O 9. jechaliśmy nad Moko na pace zielonego pick-upa. Ciekawe wrażenie – „wiater” we włosach, szybka jazda, rześkie powietrze, naokoło potężne góry.

Na miejscu załadowaliśmy drewno na pakę, po czym rozdzieliliśmy się. Ja i Młody poszliśmy krótszą drogą nad Czarny. W trakcie marszu pod górę zmęczyłam się jak nieboskie stworzenie, ale było warto. Gdy wreszcie się wspięliśmy i odsapnęliśmy, spatrolowaliśmy fragment szlaku na Rysy. Spotkaliśmy niewielu turystów, w tym dwóch kozaków w adidaskach – podsłuchaliśmy ich niecny plan zdobycia Rys: „Bo na Rysy to każde dziecko wejdzie”. Pomijam fakt, że zaczął padać deszcz i skały były mokre, a miejscami leżał jeszcze śnieg. Upomnieliśmy ich, że to może być niebezpieczna eskapada, a sami zawróciliśmy. Chyba nie posłuchali, bo później helikopter TOPR-u leciał w te okolice...

Pierwszy raz zobaczyłam Czarny Staw. Woda krystalicznie czysta, pod jej powierzchnią gigantyczne głazy, do tego cicho siąpiący deszcz – niezapomniane.

Droga powrotna stanowiła dla mnie pierwszy hard core – ostrożnie, ale pewnie stawiałam stopy, żeby zejść w całości. Po raz drugi odczułam brak kijków – kolana były przeciążone i zaczęły boleć jak cholera.

Nad Mokiem już się zdążyło rozpogodzić. Chwilę postaliśmy nad jeziorem, upominając turystów: „Proszę nie wrzucać monet do wody”, „Proszę nie karmić ryb i kaczek”, „Proszę się nie kąpać”, „Proszę wrócić na szlak” itd. Ok. 13. okrążyliśmy jeszcze raz całe Moko, po czym wróciliśmy wygłodzeni na Wantę.

Na obiad była chińska pomidorowa, później siesta, ręczne pranie w dziecięcej wanience (zaadaptowanej jako miska) i byczenie się na dachu transformatora. Leżałyśmy z dziewczynami i gapiłyśmy się na chmury.
Patrzcie, to kaczka!
A to pudel!
Flaming!
A to Big Milk!

Tym spostrzeżeniom towarzyszyły wybuchy śmiechu. Wyobraźnia ponosiła nas coraz bardziej. Zrobiło się zimno, więc zeszłyśmy ogrzać się przy piecu w kuchni.

I tak mi upłynął dzień. Unikam stresowych sytuacji, coś zobaczyłam – doskonały odpoczynek.

5 lipca 2009 r. - niedziela
Długi dzień.

Od rana stałam nad Morskim Okiem i upominałam turystów. W południe przyjechała ekipa „Uwagi!”, pokręcili nas trochę, po czym ok. 14. wróciliśmy w strugach deszczu na Wantę. Trudno nam było zachowywać się naturalnie i np. jeść obiad czy swobodnie rozmawiać, gdy wycelowano w nas lufę kamery. Niektóre czynności trzeba było powtarzać. Jakoś łatwiej szło zwykłe opowiadanie o codziennym życiu tutaj. Odnoszę tylko wrażenie, że powiedziałam coś niemądrego. Brak jakiejkolwiek głupoty byłby w moim przypadku nienaturalnym zjawiskiem... No nic, będę się wstydzić za siebie we wrześniu, po emisji.

Po południu pojechaliśmy do Zakopanego kręcić mój „przyjazd” na dworzec – i tutaj starałam się nie wybuchać śmiechem, kiedy trzy razy powtarzałam wysiadanie, udawałam zdziwienie i rozglądałam się ciekawie po okolicy. Zawsze myślałam, że byłaby ze mnie niezła aktorka. Byłam w dużym błędzie.

Udało mi się jeszcze zrobić zakupy spożywcze, po czym pojechaliśmy z powrotem na Wantę. Panowie poczekali do wieczora i nakręcili jeszcze nasze ognisko. Znów zaczął padać deszcz, więc ekipa się pożegnała, a my zawinęliśmy się do środka.

Teraz siedzimy w kuchni, wszyscy grają w karty, ja przyglądam się im i piszę.

Pani Agnieszka całkowicie zrezygnowała z życia towarzyskiego – trochę z własnej woli, trochę z przymusu. Ciężko nam się z nią dogadać. Trudno. Odnoszę wrażenie, że przyjechała tutaj z jakimś problemem i liczyła, że sam się tutaj rozwiąże... A od problemów się przecież nie da uciec.

7 lipca 2009 r. – wtorek
Noo, wreszcie poszłam gdzieś dalej, niż w okolice Moka!

Wczoraj, w ramach dnia wolnego, łoiłyśmy z dziewczynami szlak przez Dolinę Roztoki do Wielkiej Siklawy i Doliny Pięciu Stawów – czyli Piątki. Wyszłyśmy jakoś po 8., pogoda była wprost wyborna. Droga przez Dolinę Roztoki łatwa i przyjemna; wyprzedziłam nieco moje towarzyszki i pognałam własnym tempem, zostawiona sam na sam z naturą i swoimi myślami. Mijałam polany pełne zwalonych drzew, zastanawiając się nad tym wszystkim, co zostawiłam w Kielcach – rozpoczętych sprawach, stosunkach z rodziną i znajomymi. Doszłam do ciekawych wniosków – aż dziwne, jak bardzo dystans kilkuset kilometrów pomaga rozwiązać wszelkie problemy.

Przed Wielką Siklawą poczekałam na dziewczyny i pod górę wspinałyśmy się już razem. W połowie marszu zrobiłyśmy postój na jedzenie i na robienie zdjęć. Korzystając z okazji, poszukałam odpowiednio ułożonych kamieni, położyłam się na jednym, o drugi, wyższy oparłam nogi i... tak sobie leżałam jakiś czas. Oczywiście dziewczyny nie dały mi za długo lenić się, więc ruszyłyśmy do przodu. Gdy wreszcie dotarłyśmy na górę, zaniemówiłyśmy z wrażenia. Znów te ogromne głazy wystające z wody. Dalej, tam, gdzie zaczynało się już jezioro, tafla była tak spokojna, że trudno uwierzyć, że chwilę później zmienia się w strumień i spada z hukiem w dół po skałach, tworząc wodospad.

Przeszłyśmy dalej, nad maleńki, uroczy stawik, nad którym stoi leśniczówka. Stanęłam jak wryta, bo przed moimi oczami przedstawiał się widok rodem z jakiegoś sielskiego obrazka. Drewniana chacinka, stawik i... góry naokoło.

- Witam panie w moich włościach, – rzekłam wielkopańskim tonem – może herbatki?

Dziewczyny spojrzały na mnie niepewnie, po czym uśmiechnęły się z pobłażaniem.

- Tak, Magda, chciałabyś... – odpowiedziała Kinga, psując tym samym moje ulotne wyobrażenie o mieszkaniu tutaj.

Spacerem doszłyśmy do schroniska. Tu zjadłyśmy całkiem smaczną pomidorówkę, naleśniki o smaku podeszwy i szarlotkę ostatniej młodości. Tak posilone, zatrzymałyśmy się nad stawem, w zacisznej zatoczce. Znów zaczęła się sesja fotograficzna oraz słodkie lenistwo na kamieniu. Jako że spotkałyśmy dosłownie dwóch lub trzech turystów, było bardzo spokojnie. Na moment odniosłam wrażenie, że znajduję się w miejscu całkowicie dzikim; gdzie człowiek jeszcze nie dotarł i tak naprawdę nigdy nie dotrze. Dla takich odczuć warto chronić przyrodę. Może to i frazes, ale tak wtedy pomyślałam.

Dalej pognałyśmy na Świstówkę. Podejście było o tyle trudne, że należało wysoko podnosić nogi, aby pokonać duże skalne schody. Poza tym przekonałam się, że lęk przestrzenny to dla mnie rzecz obca. Ta świadomość przyda mi się, gdy będę próbowała przejść kiedyś Orlą Perć.

Schodząc do Moka non stop spotykałyśmy wesołych turystów – większość totalnie nieprzygotowana: w klapeczkach i z siatkami zamiast wygodnych plecaków; narzekali, że tak ciężko się idzie i czy długo tak jeszcze. Bezlitośnie ich uświadamiałyśmy, że szlak nie jest taki prosty, jak się wydawało, stojąc przy oznakowaniu. Niektórzy zawracali.

Na Wancie padłyśmy na łóżka, wymęczone wycieczką. Wieczorem, jakby wrażeń było mało, jednej z mieszkanek dał znać o sobie żołądek. Cała reszta lokatorów została postawiona na nogi. Jakoś zasnęliśmy, bo nadmiar atrakcji dał nam jednak w kość.

Dziś z kolei znów stałam nad Mokiem i, ku uciesze chłopców z TVN-u, ochrzaniałam turystów. O ile do starszych jakoś dociera jedna uwaga, to do młodzieniaszków już trudniej trafić. Chwilami jednak chyba byłam za ostra. Oprócz upominania turystycznej stonki dostało mi się bardzo niewdzięczne zadanie – targanie drewnianych beli do ogrodzeń. Te cięższe dźwigali górale remontujący barierki, ale poza tym – nie było ceregieli pt. „Dziewczyna, to nie może nosić”. Moja kobiecość na czas pracy poszła w zapomnienie. Chłopcy z „Uwagi!” cieszyli się za to, że mają doskonały materiał. Cudownie...

Po południu znów byłam w Zakopanem, wreszcie wypłaciłam pieniądze z bankomatu i zrobiłam porządne zakupy. Gdy dojechałam do Palenicy, zostałam podwieziona przez koordynatora Jasia na Wantę. Przynajmniej z taszczenia siatek byłam zwolniona. Jaś przyjechał nas skontrolować i przy okazji przywiózł nową baterię Red Bulli.

Teraz, ponieważ nie mogę zasnąć, z Kingą i Młodym oglądam film na netbooku. Proszę, myślałby kto, że do leśniczówki cywilizacja nie zawitała, a jednak...

9 lipca 2009 r. – czwartek
Aaa, co za pech!

Miałam dzisiaj iść z Młodym na patrol na Szpiglasową Przełęcz, ale mój organizm odmówił posłuszeństwa. W połowie drogi nad Moko byłam już tak zmęczona i słaba, że do schroniska podwieźli mnie nasi górale. Tam siadłam i w spokoju wypiłam herbatę. W żołądku miałam chyba lekkie zawirowanie. Wściekła (bo nici z wypadu) zadzwoniłam do mamy.

- Mamo, mam helikopter w żołądku – jęczałam – i musiałam zrezygnować z patrolu. Tak chciałam iść, noo....
- No i co, poszłabyś i później gdzieś ze szlaku ściągałby cię TOPR – zauważyła moja rodzicielka.

Ta jedna uwaga wystarczyła, żebym przestała żałować, że nie mogłam iść dalej. Dostałam jeszcze polecenie kupienia kieliszka wódki i wypicia go z herbatą – żeby uspokoić mój żołądek. Po takim napitku wróciłam na Wantę i położyłam się do łóżka.

Żałośniejsza wydała mi się ta sytuacja wtedy, gdy do mnie dotarło, co powiedziałam rano podczas rozmowy z Tadziem. Jeszcze troje ze współlokatorów cierpiało na niedyspozycje żołądkowe, prawdopodobnie po nieświeżej kiełbasie zjedzonej poprzedniego wieczoru. Tadziu zastanawiał się, gdzie wcięło jeden kawałek tej kiełbasy.

- Jak ktoś będzie się źle czuł, to się dowiesz, kto zwinął kiełbaskę – zaśmiałam się. Chociaż nie tknęłam mięsa od dłuższego czasu, to stwierdzam jedno: ironia losu...

Wczoraj mieliśmy wolne, bo przez pół dnia padało. Przy takiej pogodzie najlepiej zaczeluścić się w ciepłej kołdrze tudzież śpiworze, co też uczyniłam.

Wieczorem zrobiliśmy z Młodym małą ucztę – podgrzaliśmy na położonej na piecu folii aluminiowej oscypki i zjedliśmy je z żurawiną. Poezja!

Kinga i Dominika wróciły już do domów. Dziś wyjechał Tadziu, Ryba, Justyna i Adam. Zostało nas troje – ja, Młody i nasza zbzikowana pani Agnieszka. Kiepsko się czuję – nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Za mało nas tu, w tym odosobnieniu...

10 lipca 2009 r. – sobota
No i mój żołądek wczoraj nie wytrzymał próby. W nocy zwijałam się z bólu, w końcu resztką sił podreptałam do drugiego budynku, do toalety. Po rewolucjach napiłam się gorącej herbaty i udało mi się spokojnie zasnąć. Teraz czuję się dużo lepiej.

Dziś rano pomagaliśmy naszym góralom-budowniczym, sprzątając po ich pracy drewniane wióry. Praca lekka, na szczęście. Później spatrolowałam szlak naokoło Moka. Przypałętało się do mnie dwóch wstawionych facetów; ubzdurali sobie, że kobieta-wolontariuszka wprowadzi ich nad Czarny Staw. W połowie drogi wysiedliśmy wszyscy – ja chyba z osłabienia, a oni w ramach efektu ubocznego wypicia za dużej ilości wódki (przechowywanej w kartonie po soku!).

A tak na poważnie, po raz drugi musiałam zrezygnować z marszu, pokonawszy połowę drogi. To chyba też cenna lekcja, którą można przełożyć w życiu. Czasem, kiedy nie jesteśmy wystarczająco do czegoś przygotowani, musimy spasować i, po wyciągnięciu odpowiednich wniosków, spróbować jeszcze raz, aż do skutku.

Przyszło mi też do głowy, żeby wrócić wcześniej do Kielc. Uciekłam tu przed ludźmi, bo miałam ich serdecznie dość, ale teraz okazuje się, że czuję się bez nich pusta. Tak to chyba wygląda, że żyję ruchem, gwarem i zmianami. Bywa, że trzeba odpocząć od tłoku, ale po to, żeby do niego znów wrócić i czerpać to, co wartościowe.

Z tego mojego sacrum wróćmy do profanum. Dokonałam dziś nie lada wyczynu: po powrocie do leśniczówki wysprzątałam dokładnie całą kuchnię. Pozamiatałam podłogę, wymyłam tutejsze talerze i sztućce (chyba zapomniały, czym jest woda), przetarłam okno i, najważniejsze, zmiotłam pajęczyny! Niestety, nad moim łóżkiem ulokował się czarny, tłusty pającur. Jeszcze nie wiem, jak go spacyfikować, ale pomyślę o tym. Młodemu powierzyłam rąbanie drewna i rozpalenie w piecu (jest bardzo zimno). Ostatecznie, za to drugie wzięła się pani Agnieszka. Trochę z nią rozmawiamy, ale idzie opornie. Trudno się dogadać z osobą, która ciągle na wszystko narzeka... Co do Młodego, to ciekawie mi się go obserwuje. Jak w lustrzanym odbiciu widzę swoje wady. Co innego mieć o nich świadomość, a co innego oglądać je z zewnątrz. Z niektórych takich zachowań się śmieję, ale czasem Młody potrafi mnie zirytować. Hmm... Kolejna lekcja dla mnie na przyszłość.

11 lipca 2009 r. – sobota
Nie wierzę, że to już sobota. Jutro mam wolne i, jeśli pogoda i zdrowie dopiszą, wybiorę się na Szpiglasową Przełęcz.

Dziś znów kręciłam się przy Morskim, a oprócz tego weszłam nad Czarny Staw i posiedziałam tam z pół godziny. Morale nieco się podbudowało. Schodząc z powrotem pomyślałam, żeby jednak zostać tu do końca, a zmienić tylko bazę – czyli wrócić do Kir. Zobaczę jeszcze, jak to się będzie przedstawiało.

Nad moim łóżkiem pająk znów zrobił pajęczynę. W ramach spoufalenia nazwałam go Stefanem... Obmyśliłam plan zlikwidowania Stefana, ale do tego potrzeba czasu...

12 lipca 2009 r. – niedziela
Wreszcie mamy nowych ludzi. Dziś przyjechały z Kir dwie dziewczyny. Siedziały tam od początku lipca i potrzebowały zmiany, podobnie jak ja teraz.

Dziś na brak wrażeń nie mogę narzekać. Wreszcie wybrałam się na Szpiglas (-ową Przełęcz i -owy Wierch). Ścieżka prosta i przyjemna, oprócz tego znów spotkałam na szlaku niewielu ludzi. Na szczycie z kolei na odwrót. Pogoda dopisała, było ciepło; moje zdrowie – też w porządku. Widoki oczywiście przepiękne, zwłaszcza zaznaczające się z tej perspektywy położenie Czarnego Stawu – jak na półce.

Ze Szpiglasowego Wierchu do Piątki zeszłam z nowo poznaną ekipą. Po drodze ślizgaliśmy się na śniegu i obrzucaliśmy śnieżkami – w lipcu!!! Wełniane skarpetki i rękawiczki przydały się. Później odłączyłam się i poszłam w stronę Zawratu. Usiadłam na jednym z kamieni, zjadłam kanapkę i wafelka, popiłam herbatą, przestudiowałam mapę, po czym wstałam i wróciłam na Wantę przez Dolinę Roztoki.

Teraz położę się już spać, bo jutro planuję kolejny wypad.

Stefan siedzi za framugą. Powiększył dziś sieć, doprowadzając mnie tym do rozpaczy. Czekam na właściwy moment, żeby uderzyć...

13 lipca 2009 r. – poniedziałek
Wymarzona pogoda na wycieczkę! Słońce tak przygrzewało, że mam przyfajczone lewe ramię.

Zwlokłam się ok. 9., łupnęłam z łóżka na podłogę, wprawiając w wibracje całą chatkę, po czym zeszłam na dół zjeść szybkie śniadanie. W międzyczasie wszyscy domownicy wesoło rozprawiali z leśniczym. Pani Agnieszka chwaliła się:

- Widziałam już świstaka, jelenia i kozicę. Rysia raczej nie zobaczę, ale niedźwiedzia to bym chciała.
- Proszę mi wierzyć – odparłam – nie chciałaby pani.
- A ja bym chciała! – zapewniła nasza fiksatka.
- A wiecie, że te zerwane gonty przy wejściu do leśniczówki to niedźwiedź? – zagadał leśniczy – Zanim zamontowano Elektrycznego Pastucha, to niedźwiedzie tutaj biegały, kiedy chciały.
- Ale fajnie! – krzyknęła pani Agnieszka, załamując tym spostrzeżeniem wszystkich, łącznie z leśniczym.

Kiedy się wreszcie oporządziłam, ekspresowo zapakowałam plecak i pognałam na szlak. Dziś moim celem była Gęsia Szyja. Po wejściu do lasu czułam się jak na planie „Władcy Pierścieni”: drzewa skrzypiały, od czasu do czasu odzywał się jakiś ptak, ogólnie cisza. Szlak łatwy, poza podejściem za Waksmundzką Doliną. Im bliżej byłam Gęsiej Szyi, tym bardziej czułam się jak w naszych świętokrzyskich lasach: podobne rośliny, widoki, nawet zapachy. Na moment zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że idę właśnie z moimi kuzynami przez leśną polanę... Nawet na Gęsiej Szyi, skąd miałam widok z jednej strony na Tatry, z drugiej – na Beskid, czułam się jak u siebie.

Nic dziwnego, że wpadłam w wyborny nastrój. Kiedy wyszłam na Rusinową Polanę, nie wytrzymałam – zboczyłam kilka kroków ze szlaku i położyłam się na trawie. To było spełnienie marzeń z okresu sesji: leżeć na trawie, wygrzewać się na słońcu, gapić się w chmury i nie mieć żadnych zmartwień. Żeby dopełnić tego sielskiego obrazka, na dole, w bacówce, kupiłam sobie trzy obłędne oscypki – z chrupiącą skórką, jeszcze ciepłe, w środku miękkie i soczyste. To była prawdziwa rozpusta. Po tych oscypkach już żadne nie posmakują mi tak bardzo.

Z Rusinowej wróciłam do Palenicy i powlokłam nóżętami na Wantę. Tu na dachu transformatora zjadłam obiad – chińską pieczarkową. Jako szczęśliwy, najedzony człowiek, przysnęłam jeszcze na godzinkę. Słońce tak przyjemnie grzało, czasem powiał wiaterek, ptaki śpiewały... Cudnie!

Ok. 17. postanowiliśmy z Młodym przejść się do Włosienicy na szarlotkę – i tu jest zdecydowanie najlepsza – duża, krucha i świeża. W ogóle popadamy z Młodym w dziwną schizę: cały czas rozmawiamy o jedzeniu. Marzy nam się wielki półmisek pierogów ruskich, do tego po miseczce masła, skwarków lub śmietany, dla każdego wedle uznania... A na deser owoce... mnóstwo owoców... i może jeszcze sok pomarańczowy... Mmm....

15 lipca 2009 r. – środa
Jestem nieziemsko zmęczona.

Wczoraj poszłam na Wrota Chałubińskiego. Po drodze uprzątnęłam trochę śmieci. Pogoda była przepiękna, może nawet nieco za gorąco. Przypaliłam sobie prawe ramię, więc jestem już symetryczna. Zeszłam do tych stawików w Dolinie za Mnichem. Były krystalicznie czyste, aż miałam ochotę wskoczyć... Zrobiłam kilka zdjęć komórką (nie dla jakości, ale „ku pamięci”) i poszłam dalej. Podejście nie było trudne, choć chwilami dość strome. Momentami osuwały mi się spod nóg kamienie albo ślizgałam się po śniegu. Gdy wreszcie dotarłam na miejsce, usiadłam i przy herbacie delektowałam się pejzażem. Za Wrotami rozpościerał się widok na jakieś jezioro po słowackiej stronie. Przy tej pogodzie woda miała wspaniały, szmaragdowy kolor. Uderzyło mnie, że wszystkie owady wlatywały pod górkę i przez Wrota – na Słowację. Śmiesznie to wyglądało. Poza tym mnóstwo kwiatów. Tam miejscami przyroda budziła się, chyba tylko po to, by za chwilę znów zapaść w sen.

Po powrocie łupnęłam na łóżko. Wracałam, zamiatając nogami. We Włosienicy zjadłam zapiekankę, po drodze z Moka do Wanty zobaczyłam misiową kupę (jagodzianka na środku szlaku!)... W sumie to tyle.

Dzisiaj z kolei leśniczy zrobił nam o 8.30 pobudkę. W kwadrans później jechaliśmy już z góralami na pace pick-upa nad Moko. Tam znów pomagaliśmy targać te ciężkie bele do barierek. Gdy przechodziła jedna z wycieczek, któryś z chłopców, patrząc na mnie, powiedział do kolegi: „Patrz, Strong Woman!”. Zawyłam. W tym momencie obiecałam sobie, że po powrocie do Kielc porządnie się umaluję, włożę sukienkę i szpilunie – i zrobię sobie w ten sposób zadośćuczynienie.

Oprócz tego miałam małe starcie z taternikiem. Wyszedł na szlak, a ja, nie wiedząc, kim jest, zwróciłam mu uwagę.

- Podejdź no, to ci pokażę, kim jestem! – krzyknął, mało nie przyprawiając mnie o wybuch złości.
- Co to za tekst?! Do kobiety?! „Podejdź no, to ci pokażę, kim jestem” – to brzmi co najmniej jak „Mam immunitet poselski i mogę wszystko, a ty nie podskakuj!”. Wkurzona, poszłam po Młodego. On jakoś to wyjaśnił i ugodowo załatwił. Ja jednak zła byłam już przez cały czas.

Po południu, podczas mycia naczyń, przybiegł do łazienki Młody.

- Madzia! Chodź! – krzyknął, złapał mnie za rękę i wyciągnął na zewnątrz.

Myślałam, że chce na mnie przeprowadzić eksperyment z Elektrycznym Pastuchem (sam to zrobił wczoraj...), a on mi pokazał... całe połacie jagodowych krzaczków! Na naszej posesji! Legalnie! Mała jagodowa plantacja!

Pognaliśmy po kubeczki, ogołociliśmy krzaczki i najedliśmy się jak małe niedźwiadki.

Nadal rozmawiamy o jedzeniu, powoli stajemy się coraz bardziej monotematyczni. Do tego chce nam się jeszcze tańczyć. Trzeba coś z tym zrobić.

Wreszcie przeprowadziłam operację zlikwidowania Stefana. Złapałam muchę, wrzuciłam mu ją w sieć, Stefan wyszedł z ukrycia i zaatakował ofiarę, a ja jego. Narzędziem zbrodni była książka, wykonaniu zadania towarzyszył mój dziki wrzask – bo nie wiedziałam, gdzie poleciał Stefan lub to, co z niego zostało. To się okaże w nocy; zobaczymy, czy coś mnie pogryzie w odwecie za zamach.

16 lipca 2009 r. – czwartek
To już moja ostatnia noc na Wancie. Oby była spokojniejsza od poprzedniej – o 4. w nocy obudził nas piorun, który uderzył gdzieś b a r d z o blisko. Dobrze, że u nas są zamontowane piorunochrony.

Dziś o 10. leśniczy ściągnął nas nad Moko. Było tak parno, że pływałam we własnym ubraniu. Nad jeziorem nagle niebo się zachmurzyło, zaczął padać deszcz i wiał wiatr. Po dwóch-trzech godzinach na dyżurze zmieniły nas dziewczyny, a my z Młodym wróciliśmy na Wantę.

Ok. 14. wpadliśmy z Młodym w dziki szał jedzenia – zjedliśmy wszystkie resztki zapasów, ale nadal byliśmy wygłodniali. Pieniędzy zostało nam tyle, co na przejazd z Palenicy do Zakopanego. Zahaczenie o naszą jagodową plantację niewiele pomogło. W końcu przypomnieliśmy sobie o zostawionych przez Tadzia i Rybę napoczętych kartonach mleka i czterech torebeczkach ryżu. W kuchni w dodatku znaleźliśmy cynamon. Po przygotowaniu ryżu na mleku i zjedzeniu tego specjału polegliśmy na łóżkach – wreszcie nasz głód został w pełni zaspokojony. Skończyły się rozmowy zaczynane od „Mam ochotę na...”.

Spakowaliśmy swoje graty, rozmawiając o tym, co będziemy robić w Kirach. Znalazłam wysuszonego Stefana – przykleił się do mojej bluzy. Zrobiłam pranie i idę spać. Jutro czeka nas przeprawa z całym bagażem do Kir.

18 lipca 2009 r – sobota
Znów jestem w Kirach. Do domu wracam 23 lipca, to już na bank pewny termin. W Kielcach tylko mój brat został powiadomiony o przedwczesnym przyjeździe. Dla reszty będzie niespodzianka.

Wczoraj szybko zmyliśmy się z Młodym z Wanty. Wzięliśmy swoje tobołki i przetargaliśmy je kawałek, po czym prawie do samej Palenicy podwiózł nas pan pracujący przy remoncie drogi. Bóg mu zapłać.

Całą podróż do Zakopanego słuchałam piosenek Portugalki Sary Tavares. Myślę, że od tej pory jej muzyka będzie mi się kojarzyć z wyjazdem z Tatr Wysokich, do których pewnie jeszcze długo nie wrócę. Chociaż kto wie...

W Zakopanem zrobiliśmy zakupy i zawitaliśmy do baru na swojski obiad. Wreszcie zjadłam upragnione ruskie. Potem pojechaliśmy do Kir.

Na miejscu zostaliśmy ulokowani w domku z dwoma chłopakami – Ignacym i Wojtkiem. Po południu dołączyła do nas Justyna, z którą szybko znalazłam wspólny język. Wieczorem męska część wolontariuszy zadbała o ognisko. Wstawiłam się na wesoło dwoma piwami. Radość spowodowana tym, że znów jestem między ludźmi – bezcenna.

Po powrocie do domku doszło między mną a Młodym do spięcia. Od tej pory nie odzywam się do niego i unikam jego towarzystwa. Jak się okazuje, pomimo wielu podobieństw jednak się różnimy w niektórych znaczących kwestiach.

Dziś przyjechał mój brat. Przywiózł ze sobą maminą wałówkę – pełnia szczęścia, zwłaszcza dla podniebienia. W siatce znalazłam jeszcze słoik z oliwkami. Widmo braku jedzenia jest teraz tak odległe, jak stąd do San Francisco.

Kiedy braciak nieco odsapnął, przeszliśmy się przez Dolinę Kościeliską do schroniska „Ornak”, nad Czarny Staw (zastanawiam się, ile Czarnych Stawów jest w Tatrach ogółem...), dalej przez Wąwóz Kraków do Smoczej Jamy i z powrotem przez Kościeliską do osady w Kirach. Wycieczka czysto rekreacyjna. Po drodze do mojego brata kleiły się wszystkie chrząszcze, jętki i motyle. Biorąc pod uwagę jego zamiłowanie do ich łapania i suszenia w celach badawczych, słuszne wydało mi się spostrzeżenie naszego kuzyna: „Jesteś dla tych insektów drogą do Raju, dlatego tak do ciebie ściągają”...

Wieczorem miałam ostre starcie z Młodym. Nie wytrzymałam i pomimo deszczu wyszłam z domku, żeby się przejść. Już uspokojona, wróciłam. Młody przemyślał sobie sprawę, przeprosił za swoje zachowanie i mniej więcej doszliśmy do względnego porozumienia. Jutro on będzie siedzieć w wozowni w Kuźnicach i pilnować wystawy, a ja idę na wycieczkę krajoznawczą z resztą wolontariuszy i z bratem. Wynikła z tego wszystkiego mała afera, którą szybko udało się jakoś uciszyć.

Idę spać, żeby mieć jutro siłę i jasny umysł.

20 lipca 2009 r. – poniedziałek
Siedzę i relaksuję się w spichlerzu. To dziś moje bojowe zadanie – i wcale nie narzekam.

Wczoraj Młody pojechał nieco spóźniony do Kuźnic, podczas gdy reszta wolontariuszy czekała na rozwój wydarzeń i pogody – bo ta się paskudnie załamała. Ostatecznie ruszyliśmy na Ciemniak, a z Ciemniaka Tomanową Doliną i do schroniska „Ornak”. Mój brat miał dziką radość, bo wreszcie mógł kogoś (czyli koordynatora Jasia) swobodnie wypytywać o roślinki, ja miałam radochę, bo byłam między ludźmi i chodziłam po górach. Aczkolwiek przemokłam całkowicie, upaćkałam się błotem i zmęczyłam, to jakoś to nie miało znaczenia. A jak później smakowała gulaszowa w schronisku!

Po powrocie należało się wysuszyć i coś zjeść. Jak zasiedliśmy wszyscy w kuchni, tak czytaliśmy i żartowaliśmy do późna. Wspaniale się bawiłam.

Dziś mój brat wraca do Kielc, a ja sobie siedzę w pracy. Słucham radia, studiuję mapę, czytam prasę fachową i popijam herbatę. Odnoszę wrażenie, ze zachorowałam na góry i będę robić wszystko, żeby tu bywać częściej.

W ogóle żeby tu dotrzeć, musiałam przejść Drogę pod Reglami. Jednak kiedy droga schodzi na moment do ulicy, ja już z niej nie wróciłam i poszłam beztrosko Krzeptówkami. Coś mi nie grało. Wyjęłam mapę i zdałam sobie sprawę, że zboczyłam. Zostało mi dużo drogi i mało czasu. Niewiele się zastanawiając, pod sklepem zaczepiłam pana wsiadającego do samochodu. Podwiózł mnie do centrum Zakopanego. Tu zaczęłam się gubić wśród ulic i oznakowań. W kierunku Kuźnic szłam raczej „na czuja”. Zostało mi piętnaście minut, a do spichlerza jeszcze ho! ho! Nagle z bocznej uliczki wyjechało zielone combi z logo TPN-u. Z wyciągniętymi do góry rękami podbiegłam i zagrodziłam mu drogę. Zapytałam kierowcę, czy zmierza do Kuźnic.
- A gdzieżby indziej? – odparł kierowca i podwiózł spóźnioną wolontariuszkę do pracy.

Takim oto sposobem dotarłam na miejsce bez spóźnienia. Wystawę otworzyłam punktualnie o 9. Mogę być z siebie dumna.

21 lipca 2009 r. – wtorek
Kolejny dzień bojowego zadania: siedzenia w wozowni tym razem. Tu jest o tyle gorzej, że ludzi przychodzi więcej, a poza tym nie mam nic do czytania. Przeczytałam już „Góry” pożyczone od Wojtka i Igiego, przejrzałam znaleziony po drodze Kurier Tatrzański i nudzę się jak mops. Chce mi się spać...

Dziś Wojtek, Igi i Justyna wyprowadzają się po szkoleniu BHP na Wantę. Wczoraj dokoptowano nam nowego lokatora – Mateusza z Krakowa. Znów zostaniemy we trójkę w domku, choć śmiem przypuszczać, że dziś albo jutro ktoś do nas przyjedzie.

Z Młodym niewiele rozmawiam. Po tych weekendowych zajściach nie potrafię już tak po prostu z nim gadać. Denerwuje mnie.

Boże, spać...

Po południu

Siedzę teraz pod Fisem i czekam na busa do Kir. Wczoraj przeszłam się Drogą pod Reglami do Doliny Kościeliskiej, nie zbaczając już na boczne dróżki. Dziś sobie daruję ten spacer. Jak na złość podjeżdżają same busy do Morskiego Oka. Znów towarzystwo z mojego domku się rozjechało, a ja tęsknię. Za ludźmi i... za Wantą. Tak, teraz, kiedy jestem w Kirach, to mi się znów zachciewa na Wantę jechać. Ciekawe, co będzie podczas wyjazdu do Kielc.

Turystów tu od groma. Trochę dziś połaziłam po zatłoczonych Krupówkach, głównie rozglądając się za butami. W moich trekach starła się podeszwa, poza tym mam w jednym miejscu małą dziurkę. Na większe eskapady te buty już się nie nadają. O nowych będę jednak musiała pomyśleć jesienią. Teraz nie wystarczy mi pieniędzy. Dobrze chociaż, że wiem, na co zwrócić uwagę. Podróże kształcą.

23 lipca 2009 r. – czwartek
Jestem nareszcie w Kielcach. Płasko tu i upalnie. Mama ciągle się śmieje i cieszy z mojego wcześniejszego powrotu. Ja jakoś jeszcze nie mogę się przestawić na „tu, w Kielcach” z „tu, w Tatrach”.

Wczoraj koordynator Jaś wyznaczył mnie, Młodego, dwie Ślązaczki i Agniechę do liczenia siewek na Samkowej Czubie koło Doliny Strążyskiej. Mieliśmy tam być ok. 9.

Rano Agniecha wpadła do naszego domku, żeby sprawdzić, czy już wyszliśmy z Młodym. Noo... tak jakby jeszcze leżałam w łóżku. A była 7.50. Skoczyliśmy z Młodym jak oparzeni, szybko się przebraliśmy i zgarnęliśmy coś do jedzenia i picia i w drogę. Wychodząc z naszej osady zobaczyłam stojący na przystanku bus.

Młody, nie wiem, jak ty, ale ja podjadę. – powiedziałam – Wolę się nie spóźnić.

Młody wybrał marsz, ryzykując spóźnienie.

Dojechałam do Doliny Małej Łąki. Tu weszłam na Drogę pod Reglami, spotkałam Ślązaczki i Agniechę, która wiedziała, kiedy zejść ze szlaku i dotrzeć na teren badań. Młody w tym czasie pobłądził, do czego chyba nie chciał się przyznać. Przyszedł dopiero ok. 11.

Ok. 9.30 przyszedł Tomek, pod którego nadzorem pracowaliśmy. Zaczęła się jazda. Ślązaczki liczyły gdzieś drzewka, a ja z Agniechą i Tomkiem wymierzaliśmy teren i wbijaliśmy paliki w odpowiednich miejscach – i tak aż do podzielenia tego terenu na w miarę równe kwadraty. Potem liczenie i mierzenie wszystkich siewek w promieniu 1 m od palika i wyższych niż 50 cm w promieniu od 1 do 2,5 m. Praca była łatwa, ale czasochłonna. Poza tym chwilami nie wiedziałam, czy dany buczek albo jodełka zostały już policzone. Z rozpoznaniem drzewek nie miałam problemu – doceniłam przynudzanie mojego brata.

Ok. 13. byliśmy zwolnieni z pracy. Chciałam iść na Giewont, Młody też zmierzał w te okolice, więc poszliśmy razem. Podczas marszu znów zaczęliśmy rozmawiać tak, jak to było na Wancie. Cicha ugoda na koniec?

Podejście pod Giewont nie było jakoś trudne, ale ciągłe podnoszenie nóg wysoko znów dało mi się we znaki. Kolana już nie wytrzymywały. Poza tym, co tu dużo mówić, byłam zmęczona. Podczas jednego z wielu postojów minął nas ojciec z synem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ich obuwie. Syn szedł pierwszy – w gumowych klapkach (!!!), a ojciec w skórzanych... kapciach!!! Wymownie spojrzeliśmy z Młodym na siebie. W kapciach na Giewont?! AAA!!! Ludzie chyba nie mają w ogóle wyobraźni. Co najgorsze – dorośli ludzie...

Gdy dotarliśmy na Przełęcz Kondracką, naszym oczom ukazał się... korek. Sam szczyt Giewontu był upstrokacony kolorowymi koszulkami turystów. Przeraziło mnie czekanie w kolejce, więc zrezygnowałam ze zdobycia Giewontu. Trudno, zrobię to kiedy indziej. Żółtym szlakiem doszliśmy do Ścieżki nad Reglami i stąd, przez Miętusi Przysłop (bardzo urokliwe miejsce, warto je chyba zobaczyć jesienią) podążyliśmy w stronę Doliny Kościeliskiej. W drodze wesoło nawijaliśmy i żartowaliśmy. W pewnej chwili dotarł do nas chrzęst łamanych gałązek.

- Co to jest? – zapytałam, rozglądając się za źródłem odgłosów. Kiedy zobaczyłam, co je powoduje, Młody krzyknął:
- Kurwa, mały niedźwiedź!!! Spierdalamy!!!
- Na takie hasło puściliśmy się pędem. Tak szybko nie biegłam już dawno. Widmo spotkania niedźwiedzicy dziwnie dodawało nam siły... Kolana jednak znów mi się odezwały. Rozglądając się za jakimś łatwym do wspinaczki drzewem i nadal biegnąc, zapytałam Młodego:
- Długo tak mamy jeszcze biec?!
- Nie wiem! – odkrzyknął – Daj mi rękę! – i podał dłoń.

Tak ciągnięta biegłam jeszcze kawałek. W końcu zwolniliśmy do szybkiego marszu, jakiego nie powstydziłby się Robert Korzeniowski.

A przez cały pobyt tutaj mówiłam, że nie chcę spotkać dźwiedzia! – zauważyłam, ledwo zipiąc po takim maratonie – Nawet małego!

- Podobno jak już raz zobaczysz niedźwiedzia, to już za każdym pobytem w górach go spotykasz. – mądrzył się Młody.

Ja naprawdę nie potrzebowałam takich wrażeń. To pewnie na koniec mojego pobytu na wolontariacie taka puenta, żebym nie narzekała na nudę.

Zmęczeni i głodni dotarliśmy do Kir. Zjedliśmy nasze chińskie zupki i powygłupialiśmy się w domku.

Swoją drogą, przez ostatnie trzy dni mieszkałam sama z trzema panami – Młodym, Matim i Marcinem. Mati robił za atrakcję – b-boy w szerokich spodenkach. Czasem, gdy myślał, że nikt nie widzi, podpatrywaliśmy, jak tańczy. Ostatniego wieczoru wybłagaliśmy, żeby nam coś oficjalnie zademonstrował. Mati jednak zaprotestował i tylko pokazał różne ruchy, nic w złożonej całości. Tak czy siak, mieliśmy uciechę.

Dziś rano chłopcy poszli do pracy, a Młody z racji wolnego dnia pognał na Czerwone Wierchy. Ja się spokojnie spakowałam i pojechałam na dworzec. Smutno mi było, że to koniec. O 12. zadzwonił Mati, który wcześniej skończył pracę. Przyszedł i posiedział ze mną jakiś czas, po czym wtaszczył mi plecak do pociągu i pożegnał się.

Jeszcze chwila, ostatni rzut oka na stację i pociąg ruszył. W oddali niezdobyty wczoraj Giewont. „Poczekaj, jeszcze na ciebie wejdę”, pomyślałam i pociągnęłam ostatniego, zachowanego na tę chwilę Red Bulla. Z oczu poleciało kilka łez – z żalu, że to już koniec.


Skończył się dla mnie tegoroczny wolontariat, ale zaczęła przygoda z górami. Po tych trzech tygodniach został mi kamyk zabrany z drogi z Psiej Trawki, kilka zdjęć w komórce, dziennik i całe mnóstwo wspomnień. I oczywiście skarb, dzięki któremu wyjazd nabrał większego sensu – nowo poznani ludzie.

Wrócę tu na pewno. Jeszcze nie wiem, kiedy, ale wrócę.


Magdalena Wach


Komentarze

Error connecting to mysql